Media społecznościowe rządzą światem? „Czyściciele Internetu” odsłania ich kulisy
28 września, 2018
„Wszystko za K2. Ostatni atak lodowych wojowników”. Zimą nikt jej nie pokonał
29 września, 2018

„Niby majętni, a jedli zgniłe kartofle”. Filip Bajon o kuchni filmu „Kamerdyner”

Filip Bajon na planie filmu „Kamerdyner” (fot. Rafał Pijański)

Epicki rozmach, zachwycające kostiumy i miłość z wielką historią w tle. Nowy film Filipa Bajona to inspirowana prawdziwymi wydarzeniami opowieść o splątanych losach Polaków, Kaszubów i Niemców na tle burzliwych wydarzeń pierwszej połowy XX stulecia. – Mogłem tu pokazać wpływ historii, która jest niezależna od bohaterów, a także cały koloryt tamtego świata – mówi reżyser. W obsadzie znaleźli się m.in. Janusz Gajos, Anna Radwan, Adam Woronowicz czy Daniel Olbrychski.

Skąd się wziął pomysł na taki film jak „Kamerdyner”?

Pamiętam, jak spotkałem się w tej sprawie z Mirkiem Piepką, który przyszedł ze scenariuszem do kawiarni w kinie Kultura. Gdy go przeczytałem, to okazało się, że jest w nim wiele spraw, o których mam spore wyobrażenie. W przeszłości bowiem pisałem już scenariusz o Prusach Wschodnich, który miałem realizować razem z Niemcami. Przygotowując się wtedy, byłem dosłownie obłożony książkami. Co prawda tamten film nie powstał, ale duża wiedza pozostała. Przy okazji „Kamerdynera” wszystko sobie tylko przypomniałem.

Drugi powód jest taki, że Prusy to jedyne państwo, które przestało istnieć po II wojnie światowej. Trzecim są Kaszubi, których znałem i zawsze bardzo lubiłem. Po prostu dobrze się wśród nich czuję. W scenariuszu są oni nie tylko ozdobnikiem, ale stanowią istotną wartość. Można wreszcie poznać ich los przypieczętowany Piaśnicą, o której wcześniej nie wiedziałem. Słyszałem o męczennikach piaśnickich, ale wydawało mi się, że było to sto rozstrzelanych osób, jak w każdym w polskich mieście. Okazało się, że ta liczba to nawet 15 tysięcy ludzi.

Janusz Gajos gra w filmie postać Kaszuba Bazylego Miotke, który ginie w Piaśnicy (fot. Rafał Pijański)

Co najbardziej Pana zaciekawiło w losie Kaszubów?

Tam były zawsze dwie opcje: polska i niemiecka. Taki narodowościowy „melting-pot” (tygiel – przyp. red.) w kinie zawsze dobrze wychodzi. To naturalne konflikty, nawet jeśli są niezwerbalizowane. Na początku filmu pokazujemy więc pewien rodzaj idylli współżycia, ale następnie pojawiają się mechanizmy, które tę idyllę niszczą.

Zależało Panu bardziej na pokazaniu procesów politycznych czy przywiązaniu do pewnych wartości tożsamościowych?

Bardziej tożsamościowych, chociaż uważam, że to słowo jest ostatnio nadużywane. Nie brakuje też kilku rozmów natury politycznej, ale wzięły się one z tego, że chcieliśmy pokazać to, o czym mogli wówczas rozmawiać. Zadziwiające jest to, że sam film to zweryfikował i wątki polityczne zostały montażowo lekko okrojone, ponieważ siadało napięcie w filmie.

(fot. mat. pras.)

Mówi Pan, ze interesował się tym tematem od lat. Czy więc „Kamerdyner” to suma dotychczasowych doświadczeń?

Bardzo boję się słowa „suma”, bo chcę zrobić jeszcze parę filmów. Ten jest czwartym o relacjach polsko-niemieckich. Jest najbardziej epicki, co pozwoliło mi na użycie obrazu jako narzędzia do opowiedzenia historii. To jest właśnie co najbardziej lubię i cenię w filmie.

Czy można go jakoś umiejscowić, na przykład pomiędzy filmem historycznym i melodramatem?

Tu są elementy melodramatyczne, bo jest to film o zdecydowanym konflikcie historycznym, także to przechodzi z jednego w drugie. Taką możliwość daje właściwie tylko film epicki.

Jakie jest główne przesłanie „Kamerdynera”?

Myślę, że takie, że anomalie w relacjach męsko-damskich są mniej niebezpieczne niż anomalie historyczne. Mogłem tu pokazać wpływ historii, która jest niezależna od bohaterów, a także cały koloryt tamtego świata. Ci ludzie, choć żyli w pałacach, to wszyscy byli bardzo samotni. Niby majętni, ale w scenie, gdy jedzą zgniłe kartofle, widzowie mogą się zastanawiać, dlaczego tak było. Odpowiedź przeczytałem u Ottona von Bismarcka, wnuka żelaznego kanclerza. Po prostu te dobre szły do sadzenia.

Bohaterowie grani przez Mariannę Zydek i Sebastiana Fabijańskiego zakochują się w sobie (fot. mat. pras.)

Jest miłość, wojna i zbrodnia, a jakich emocji jest w bohaterach najwięcej?

Zarówno tych wynikających z codziennego życia, jak i tych, które niesie historia i konieczność ustosunkowania się do niej ze świadomością, że nie ma się na nią wpływu. Mamy więc bardzo dużą różnorodność charakterów, celów i potrzeb. Są więc konflikty męsko-damskie, które wydają się nierozwiązywalne. Jest też zmiana stosunku jednym do drugich, trochę tak, jak to się dzieje w życiu wielu rodzin. Ten nielubiany bohater na końcu okazuje się najbardziej lubianą postacią.

Czym się Pan kierował kompletując obsadę filmu, bo castingu w tym przypadku nie było?

Nie lubię castingów ani zdjęć próbnych, aczkolwiek jeśli muszę to je robię. Tutaj wiedziałem po prostu. I tak na przykład Annę Radwan i Adama Woronowicza obserwuję od dawna i nagle zrozumiałem, że to będzie fantastyczne małżeństwo. Jeśli chodzi o Janusza Gajosa, to producenci wybrali go. Pracuję z nim od tylu lat, że Gajos mówiący po kaszubsku strasznie mnie zainteresował, nawet bardziej niż mówiący po polsku. Daniel Olbrychski bardzo mi pasował do roli takiego junkra, który otarł się o cały świat. Tę postać wzorowałem na historii ojca Hermanna Hessego, który podobnie jak cała arystokracja niemiecka jeździł z misją do Azji Południowo-Wschodniej.

Z Łukaszem Simplatem zawsze chciałem pracować. To taki polski Max von Sydow. Pasował mi do roli „czarnego charakteru”, najpierw nauczyciel muzyki, a potem demiurg zła. Jeśli chodzi o młodych: Mariannę Zydek i Sebastiana Fabijańskiego, to sprawdziłem ich w „Paniach Dulskich” i nie miałem wyjścia, musieli oni zagrać.

(fot. mat. pras.)

Czy nie było kłopotliwe kręcić film aż przez trzy lata?

Było, ponieważ aż pięć razy musieliśmy się rozkręcać. To jest zawsze trudne i uciążliwe dla reżysera, operatora, żeby na nowo w to wszystko wejść. Równocześnie film jest taką dziwną dziedziną, trochę niezdefiniowaną, że rzeczy trudne nie raz działają dobrze. Dzięki tym przerwom mogłem się zorientować, co mam, a czego nie mam, czego nie muszę już kręcić, a co muszę informacyjnie poprawić. Mieliśmy mieć w sumie 60 dni zdjęciowych, a wyszło 56.

Film ma premierę tuż przed setną rocznicą odzyskania niepodległości. Na ile ma związek z tym wydarzeniem?

Moim zdaniem wpisuje się fragmentem, kiedy Bazyli Miotke, grany przez Janusza Gajosa jedzie na konferencję pokojową do Wersalu. Tak samo pojechał Antoni Abraham zwany „królem Kaszubów”, czyli prototyp tej postaci. Kręciliśmy też sceny dokładnie w miejscu, gdzie była ówczesna granica polsko-niemiecka. Dawne majątki czy latyfundia niemieckie były podzielone, część z nich znajdowała się już w Polsce, a część jeszcze w Niemczech, tak jak na przykład rodziny von dem Bach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *