Tanecznie i aktorsko zakręcone widowisko. Musical „Twist and Shout” w Rampie
6 października, 2018
Tematy ważne, trudne, wzruszające do łez. 13. edycja Festiwalu „Lalka też Człowiek”
7 października, 2018

„Będzie się nad czym zastanawiać”. Janusz Gajos o filmach „Kler” i „Kamerdyner”

Janusz Gajos w roli arcybiskupa Mordowicza w filmie „Kler” (fot. Bartek Mrozowski)

Jesień w polskich kinach zdecydowanie należy do jednego aktora. Janusza Gajosa można bowiem oglądać w dwóch nowych produkcjach: nagrodzonym Srebrnymi Lwami w Gdyni, epickim filmie kostiumowym „Kamerdyner” w reżyserii Filipa Bajona oraz wzbudzającym emocje i bijącym rekordy „Klerze” Wojciecha Smarzowskiego. W pierwszym wcielił się on w „króla Kaszubów”, zaś w drugim w pławiącego się w luksusach arcybiskupa Mordowicza. Portalowi Kultura wokół Nas opowiedział m.in., jaki jest Kościół widziany z perspektywy zakrystii oraz jak wyglądały jego zmagania z językiem kaszubskim.

We wrześniu na ekrany kin weszły dwa filmy z Pana udziałem: „Kamerdyner” Filipa Bajona i „Kler” Wojciecha Smarzowskiego, z którym jeszcze Pan nie pracował. Jak Pan wspomina ten pierwszy raz?

Zawsze musi być ten pierwszy raz. Mam nadzieję, że obaj wspominamy to spotkanie bardzo dobrze. Ja w każdym razie mam takie wrażenie, szybko przeszliśmy na „ty”. Pracowaliśmy dość intensywnie, często wymieniając się uwagami. Materiału do nakręcenia było sporo, a czasu, jak zwykle za mało. Atmosfera w ekipie była sympatyczna ale oczywiście zawodowa.

Film, w którym zagrał Pan arcybiskupa Mordowicza, wzbudził ogólnonarodową dyskusję, zanim jeszcze pojawił się na ekranie. Czy Kościół widziany z perspektywy zakrystii jest bardziej śmieszny czy straszny?

Myślę, że wbrew opiniom tych, którzy nie oglądali filmu, to wyważona i sprawiedliwa opowieść. Pokazuje losy księży z ich słabościami, zarówno biednych, jak i trochę bogatszych, ale również przebiegłych, którzy chcą robić karierę. Wreszcie tych, którzy są na szczycie i żyją pośród złota i luksusów. Myślę, że będzie się nad czym zastanawiać, bo ten film powinien skłaniać do refleksji i mądrych dyskusji.

(fot. Bartek Mrozowski)

Czy Pana zdaniem „Kler” zszokuje widzów w Polsce?

Myślę, że tak, ponieważ pozwoli zajrzeć za kurtynę środowiska, które znamy tylko z jednej strony. Można by powiedzieć, że reżyser ma dobre układy na górze…

To znaczy?

Tak się złożyło, że gdy już zrobił ten film, to zagrzmiało niebo. Chodzi o głośne wypowiedzi papieża Franciszka, który otwarcie i ostro wystąpił przeciwko nadużyciom duchownych. Film idealnie wpisuje się w tę dyskusję. Można wręcz odnieść wrażenie, że zrobiliśmy film paradokumentalny.

(fot. Bartek Mrozowski)

Zagrał Pan też „króla Kaszubów” w głośnym „Kamerdynerze”. W polskiej kinematografii nie często zdarzają się tak wielkie kostiumowe produkcje. Jak się przy niej pracowało?

Łatwo nie było, bo mieliśmy kilka dłuższych przerw w realizacji, a to zawsze wpływa niekorzystnie na pracę. Po pierwsze ludzie się starzeją, a poza tym każdy start jest uruchamianiem akumulatora od nowa, który dopiero za jakiś czas zaskakuje i jedzie się dalej. Jeśli chodzi o kostiumy, to od pokazanych w filmie wydarzeń minęło raptem około stu lat, więc nie jest to aż tak wielki skok w sposobie ubierania się, choć oczywiście trzeba się było temu podporządkować. Mam nadzieję, że się udało.

A co było najtrudniejsze dla Pana jako dla aktora?

Trudności było sporo, choćby siarczysty mróz w trakcie kręcenie scen w okopach II wojny światowej.  Siedziałem tam przez pół dnia, a temperatura sięgała minus 21 stopni. Trzeba było przez to przebrnąć. Główny jednak kłopot był natury lingwistycznej, czyli konieczność rozmawiania w języku kaszubskim. Różnymi sposobami dawaliśmy sobie z tym radę.

Janusz Gajos gra postać Bazylego Miotke (fot. mat pras.)

Jak wyglądały Pana zmagania z językiem kaszubskim?

Ma pan rację, można to nazwać zmaganiami, ponieważ to szalenie trudny język. Jednak nie było wyjścia. Po przeczytaniu scenariusza powiedziałem reżyserowi, że nie wyobrażam sobie, żeby „król Kaszubów” posługiwał się czystą polszczyzną. Powinien mówić po kaszubsku. On tylko kiwnął głową i trzeba było temu podołać. Pomagał mi w tym przede wszystkim znawca języka i historii Kaszubów – Eugeniusz Pryczkowski.

Nie zawsze udawało mi się nauczyć sporego kawałka tekstu do tego stopnia, żeby brzmiało to prawdopodobnie, więc trzeba było używać różnych sposób zerkania w odpowiednio umieszczony tekst. Korzystałem ze specjalnie do tego przygotowanych plansz, z których czytałem.

Jaka jest postać, w którą się Pan wcielił, czyli Bazyli Miotke?

To kilka postaci na raz, które musiały się skumulować w jednym człowieku. Nie jest kopią żadnej, którą znamy z historii. Kaszubów walczących o ich polskość było bowiem wielu, a najsłynniejszy to oczywiście Antoni Abraham, który za swoje czyny został odznaczony Krzyżem Orderu Odrodzenia Polski. Bazyli Miotke nie jest wiernym obrazem Abrahama. Jest nosicielem idei, które on wcielał w życie.

Nie zgadzają się też fakty historyczne. Abraham umarł w 1923 roku, ponieważ był chory na raka żołądka, natomiast mój bohater ginie dopiero w Piaśnicy w czasie II wojny światowej. Myślę, że udało się złożyć z tych wszystkich postaci jedną wiarygodną.

Postać Kaszuba Bazylego Miotke ginie w Piaśnicy (fot. Rafał Pijański)

Jak wyglądały przygotowania do tej roli?

Nie powiem, że poświęciłem się studiowaniu historii tego okresu, ale siłą rzeczy musiałem poszperać  trochę w historii Kaszub. Zdjęcia kręcone w lasach piaśnickich, gdzie rozegrała się jedna z największych tragedii II wojny światowej były dla mnie dodatkową lekcją historii. W październiku 1939 roku Niemcy zwozili tam i mordowali miejscową elitę polskich Kaszubów. W Piaśnicy znajdują się jedne z największych masowych grobów Polaków walczących o polskość Kaszub.

A sam grany przez Pana bohater był wyzwaniem?

Kiedy przystępuje się do pracy nad postacią, która ma wielką, niekłamaną ideę, to zawsze istnieje obawa, czy uda się  pokazać prawdziwego człowieka. Staraliśmy się więc razem z Filipem zrobić wszystko, żeby udało się przenieść jego cechy. „Król Kaszubów” bardzo uparcie walczył o polskość tych ziem, a łatwo nie było, biorąc pod uwagę, że wokół były dwory pruskie, nie zawsze przychylne tej idei.

(fot. mat. pras.)

Jaka była jego najważniejsza misja na tle tego tygla narodowościowego?

On niesie ze sobą cały szereg bardzo mądrych zachowań. Niezwykle mocnym pragnieniem było to, aby Kaszubi liczyli się na mapie, ale byli też kawałkiem Polski i to Polski z dostępem do morza. Miotke cały czas myślał, jak to wszystko osiągnąć w sposób nie tylko bezkrwawy, ale i mądry politycznie. To wspaniała postawa i trzeba naprawdę wybitnego męża stanu, żeby się powiodło.

Nie wszyscy się jednak z taką postawą zgadzali.

To prawda. W filmie jest scena, w której niemal dochodzi do próby linczu osób, które go zaatakowały. On występuje w ich obronie i mówi, że tak nie można postępować. Choć byli to głównie prości ludzie, to wiedzieli, że na siłę nic się nie da zrobić, że trzeba rozmawiać, przedstawiać argumenty, żeby uzyskać jakiś efekt.

(fot. mat. pras.)

Udało się Panu coś dodać do tej postaci w stosunku do scenariusza?

Na własną rękę starałem się wyposażyć mojego bohatera w jakiś rodzaj poczucia humoru, a także pokazać jego ewolucję. Miotke mówi po kaszubsku, ale w momencie, gdy robi karierę i zostaje wysoko postawionym urzędnikiem w administracji, zaczyna już mówić w inny sposób. Starałem się, aby był to człowiek wiarygodny, nie pomnik, ale chłop jurny, zadziorny i dowcipny.

Czy „Kamerdyner” to film bardziej o odrodzeniu się Polski i walce o jej granice czy o ocalenie tożsamości Kaszubów?

Sądzę, że chodzi o jedno i drugie. To są wszystko etapy, a film nie ma możliwości, żeby opowiedzieć całą historię. To oczywiste.

Myśli Pan, że film trafi do polskich widzów?

Tak myślę. Ma wszystkie walory, żeby zwrócić na siebie uwagę.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *