Dorota Kolak to urodzona 20 czerwca 1957 roku w Krakowie aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna. W latach 1980-1982 występowała w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu. Od 40 lat związana jest Teatrem Wybrzeże w Gdańsku, gdzie dzięki wybitnym kreacjom i uznaniu publiczności oraz krytyki zdobyła pozycję gwiazdy. Gra najczęściej postacie mroczne, skomplikowane, o zabarwieniu dramatycznym.
Jest laureatką wielu prestiżowych nagród, m.in. Nagrody Aktorskiej na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, Grand Prix za rolę Alexandry del Lago w „Słodkim ptaku młodości”, za rolę Myry Bolton w „Na początku był dom” oraz wielu trójmiejskich laurów, m.in. Nagrody Teatralnej Wojewody Gdańskiego za rolę Marii Liebiedkiny w „Biesach” oraz za kreację Janiny Węgorzewskiej w „Matce”. W 2008 roku odebrała Srebrny Medal Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Aktorka prowadzi zajęcia na Wydziale Wokalno-Aktorskim Akademii Muzycznej w Gdańsku oraz w Gdyńskiej Szkole Filmowej.
Z kolei Katarzyna A. Ostrowska to urodzona w Krakowie absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego (teatrologia). Autorka sztuk teatralnych i powieści fantasy „Naszyjnik z turmalinem”, nad której drugą częścią obecnie pracuje. Dumna właścicielka dwóch wspaniałych wyżlic – Magii (Maniusi) i Darli (Danuty).
Co mówią o niej ludzie z jej środowiska?
„Pierwsze kroki w zawodzie stawiałam obok Doroty. Pokazała mi, czym jest wzajemny szacunek i partnerstwo w pracy. To jedna z najważniejszych artystek w moim życiu. Do tej pory to od niej zaczerpnęłam najwięcej” – podkreśla aktorka Marta Nieradkiewicz. „Kiedy myślę o Dorocie, przychodzą mi na myśl słowa: mądry człowiek, dobry człowiek, wspaniała kobieta, przyjaciółka, żona, matka, córka i siostra. W tym jest źródło jej wszystkich wyjątkowych ról. Wrażliwość rozdzierająca ze wzruszenia serca i twórców, z którymi pracuje, i widzów, którzy potem oglądają stworzone przez nią postaci. Taka jest Dorota, taka jest jej historia. Niezwykła jak ona sama” – przyznaje reżyser filmowy i scenarzysta Tomasz Wasilewski.
„Jest taka łagodna, ale to łagodność specjalna, w samym jej środku – smutek, dzikość, radość i melancholia. I wszystko do siebie pasuje. Gigantka teatru, którą kino pokochało późno, za to z wzajemnością. Dorota Kolak w rozmowie z Katarzyną A. Ostrowską mówi: „Jestem tam, gdzie być powinnam”. Wdzięczny czytelnik czuje dokładnie to samo. Jest dzisiaj na samym zawodowym szczycie, ale z tej perspektywy dostrzega każdą rolę, człowieka, sprawę. Zna nas, bo my ją znamy, a dzięki tej świetnej książce poznaliśmy się jeszcze lepiej. To chyba miłość” – uważa Łukasz Maciejewski, krytyk teatralny i filmowy.
Fragmenty książki
Kiedy zdecydowałaś się zostać aktorką?
Pomysł na szkołę teatralną pojawił się w mojej głowie dosyć wcześnie. W zasadzie od zawsze wiedziałam, że chcę być aktorką. Tato pracował w teatrze i to mnie inspirowało. Przynosił teatr do domu. Pomijam, że również wynosił, w postaci różnych rzeczy, które mu były potrzebne do spektaklu. Oczywiście nikt nie wiedział, że zaopatruje scenę w rekwizyty z domu. Mama kiedyś szukała miski i nie mogła jej znaleźć, takiej metalowej do prania. „Jureczku, gdzie jest miska?”. Cisza. Minęło trochę czasu, mama idzie na premierę, patrzy, a na scenie coś, co łudząco przypomina zaginioną miskę. Dopiero wtedy tata mówi: „Alinka, ona mi była potrzebna, żeby fontannę zrobić. Oblepiliśmy ją gipsem, miała taki dobry kształt”. Jego świat zawsze mnie fascynował i gdy przyszedł w końcu moment, kiedy mama mnie spytała: „Kim, Dorotko, chcesz zostać, jak dorośniesz?”. Odpowiedziałam: „Aktorką”. A ona na to: „Ale ty nie mówisz »r«”. Jakoś w ogóle nie przyszło mi do głowy, że to może być problem. Co z tego, że nie mówię „r”, i tak najbardziej na świecie chcę być aktorką.
Kiedy przyszedł moment wyboru studiów, poszłam do poradni przy szkole teatralnej. Jedna z aktorek, wydaje mi się, że to była Wanda Kruszewska, poprosiła mnie, bym coś zarecytowała. Wybrałam sobie idiotycznie, najgłupiej, jak można, wiersz Gałczyńskiego o Inge Bartsch. Zaczęłam mówić, a tam są same „r”. Ona tak słucha, słucha i przerywa mi: „Ale ty nie mówisz »r«. Kochanie, możesz zostać konferansjerem, jak Lucjan Kydryński, ale niestety do zawodu się nie nadajesz”. Miałam siedemnaście lat i za rok zamierzałam zdawać do szkoły teatralnej. Świat mi się zawalił.
Cóż było robić, poszłam do logopedy, do doktor Bilińskiej. Weszłam do jej gabinetu, otworzyłam drzwi i zamknęłam za sobą. Ona pyta: „A gdzie dziecko?”. Zdziwiłam się: „Jakie dziecko?”. „No chyba z dzieckiem pani przyszła?”. „Nie, ze sobą”. Była skonsternowana. Przedstawiłam jej swój problem. Ona mówi: „Ale pani jest już za stara na wyprowadzanie wady wymowy”. Musiałam mieć zawiedzioną minę, bo popatrzyła na mnie uważniej. „Wie pani, zamierzam pisać pracę naukową na ten temat. To może nawet byłoby ciekawe. Będzie pani moim przypadkiem”. I tak zaczęła się praca.
Najpierw trzeba było wywołać to nieistniejące „r”. Najpierw jednodrganiowe, potem wielodrganiowe. Ćwiczyłam codziennie. W końcu nadszedł ten dzień. Mama robiła coś w kuchni, a ja stanęłam przed nią i zrobiłam: „rrrrrrrrr!”. Wyszło! Piękne warczące „rrrrrrrr”. To jednak nie był dla mnie koniec pracy. Od doktor Bilińskiej trafiłam do profesor Lidii Słomczyńskiej, która była wykładowcą na PWST, ona założyła mi zeszyt do ćwiczeń. Wpisała do niego przypadki występowania „r” w rozmaitych konfiguracjach zgłoskowych: „r” z samogłoską przed, „r” ze wszystkimi spółgłoskami przed. Potem było „r” między dwiema samogłoskami, „r” między dwiema spółgłoskami, „r” między samogłoską a spółgłoską, „r” między spółgłoską a samogłoską. Potem było „r” w różnych pozycjach, a wreszcie całe słowa zawierające „r”. Przez rok, codziennie, wstawałam rano i przerabiałam ten zeszyt od deski do deski. Kiedy już w miarę umiałam wypowiadać „r”, pani Słomczyńska powiedziała: „No, to teraz zobaczymy, co się dzieje, jak jesteś w stresie. Musisz zacząć używać tego «r» na przykład podczas odpowiedzi na lekcjach”. Poszłam więc do moich profesorów w liceum i powiedziałam, że będę mówić wolniej, ale wszystkie „r” muszę wykonać. Takie dostałam zadanie. I oni to jakoś cierpliwie znosili. Potem profesor Słomczyńska powiedziała: „Masz tu listę zakupów. Kupisz cztery pietruszki, cztery marchewki, selera, pora”. Dała mi tę listę z warzywami z „r”, dała pieniądze i kazała iść do warzywniaka. Za mną kolejka z czterema zakrętami, a ja z tą kartką. Zawzięłam się i dukam. Z czasem musiałam wprowadzać „r” w życie.
Kiedy po roku zdawałam do szkoły teatralnej, miałam przy sobie kartkę z poradni logopedycznej, na której było napisane, że rokuję całkowite wyleczenie. Najzabawniejsze było to, że dostałam się do szkoły, mimo że jej nie pokazałam.
Nikt by teraz nie podejrzewał, że były jakiekolwiek problemy.
W radio czasem mi to „r” ucieka. Czytałam kiedyś książkę, audiobook Między ustami a brzegiem pucharu, i zdarzało się, że musiałam przerywać, bo „r” mi uciekało ze zmęczenia.
Teraz tylko czekam na okazję, by wykorzystać ten mój niegdysiejszy feler w pracy i móc przerzucać się z jednego „r” na drugie, bo już potrafię nad tym panować.
Korzyścią uboczną moich ćwiczeń logopedycznych była bardzo dobra dykcja. Kiedy rozpoczęłam zajęcia z dykcji w PWST, nie miałam poważniejszych problemów z wymową, więc z trójki plus, którą się zwykle daje studentom na wejściu, szybko wyszłam na taką porządną czwórę.
Gdzie się uczyłaś wcześniej?
Jako szkołę średnią wybrałam V LO w Krakowie. Była to trochę kontynuacja rodzinnej tradycji, bo Piątkę kończyli też mój tata i jego starszy brat. Dyrektorem szkoły był Stanisław Potoczek, który kładł silny nacisk na rozwój szkolnego teatru. Liceum miało swoją scenę i właśnie to mnie skusiło.
Siostra poszła do liceum muzycznego, a ja koniecznie chciałam zdawać do Piątki, bo tam właśnie była scena. Dostanie się do tej szkoły graniczyło z cudem. W Krakowie były trzy licea, które walczyły ze sobą o palmę pierwszeństwa: Jedynka, czyli Nowodworek [I Liceum Ogólnokształcące im. Bartłomieja Nowodworskiego, jedna z najstarszych nieprzerwanie działających w Polsce szkół średnich o charakterze świeckim], Dwójka, czyli Sobek lub Sobieski, do którego ty byłaś uprzejma uczęszczać [II Liceum Ogólnokształcące im. Króla Jana II Sobieskiego], i właśnie Piątka [V Liceum Ogólnokształcące im. Augusta Witkowskiego]. Liczba kandydatów na miejsce do każdego z nich była imponująca. Piątka miała świetne klasy humanistyczne i matematyczno-fizyczne, dwójka – biologię na niemal uniwersyteckim poziomie. Ja w każdym razie koniecznie chciałam do Piątki, bo scena, bo teatr… Zdałam egzaminy, ale nie było to jeszcze gwarancją przyjęcia, wtedy na arenę wkroczyła moja mama, która, tak mi się przynajmniej wydaje, pomogła mi w przyjęciu w poczet uczniów. Po prostu ubłagała dyrektora Potoczka. Egzaminy zdałam naprawdę dobrze, więc nie było to jakieś skrajnie karygodne posunięcie. Chciałam zostać aktorką. Kropka.
Jestem ogromnie wdzięczna rodzicom, że zaakceptowali moją decyzję o wyborze zawodu, szczególnie że doskonale zdawali sobie sprawę, czym ten zawód jest i jakie są konsekwencje jego wyboru. Nigdy mnie nie zniechęcali, wspierali tak na co dzień. Czas, kiedy ćwiczyłam dykcję, był święty. Podczas moich ćwiczeń nie usłyszałam ani razu: „A może byś pozmywała” czy „Zrób coś pożytecznego”. Podobnie święty był czas ćwiczeń na fortepianie. Mama z tatą robili wszystko, byśmy z siostrą były uprzejme grać na tym instrumencie.
Być może nie bez znaczenia było to, że oboje w młodości chcieli zdawać do szkół teatralnych. Tacie jego mama powiedziała, że jest to absolutnie wykluczone, bo to niemęski zawód i „z czego się utrzymasz?”. Mama też nie dostała wsparcia, chociaż w Tarnowie amatorsko występowała na scenie. Mam jej zdjęcia z czasów, kiedy grała Podstolinę w Zemście i Balladynę. Myślę więc, że być może poprzez swoje decyzje umożliwiałam realizację ich marzeń.
Moja młodsza o dwa lata siostra Beata nie dostała się do szkoły teatralnej. Kto wie, czy zadecydowało podświadome przekonanie, że dwie Kolakówny nie są potrzebne teatrowi tak blisko rocznikowo, choć jesteśmy bardzo różne. Długo mi się wydawało, że Beata będzie dążyć w kierunku muzyki, niemniej nie zrezygnowała ze swoich planów i skończyła Studium Aktorskie przy Teatrze Wybrzeże, które też kończyła między innymi Danusia Stenka.
Nie wiedziałaś, że siostra też chce być aktorką?
Dość późno mi o tym powiedziała. Kiedy już się dowiedziałam, starałam się ją wesprzeć, ćwiczyłyśmy razem, byłam przy niej w czasie egzaminów. Wspólnie przeżywałyśmy, że nie udało jej się dostać.
Rozmawiałyście kiedykolwiek na temat twojego miejsca w teatrze?
Do pewnego momentu nie było między naszymi karierami dużej różnicy. Ona zmieniała teatry, grała z powodzeniem i z sukcesami duże role. Dopiero potem zdarzyły się jakieś feralne sploty okoliczności, chyba po prostu nietrafione wybory… Najgorszy okres przyszedł po roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym. Ministrem Kultury była wtedy Izabella Cywińska. Trudno na ten temat mówić bez emocji, poprzestanę jednak na tym, że zostały podjęte decyzje, które mocno uderzyły w struktury teatru. Nastąpiły reorganizacje teatrów, zmiany dyrekcji. To wszystko miało wpływ na aktorów. Beatę te zmiany mocno dotknęły i wytrąciły z torów. Ja spokojnie siedziałam na Wybrzeżu, w jednym teatrze.
Nie pojawiło się nigdy stwierdzenie „Dorota, tobie się udało, bo jesteś ode mnie zdolniejsza”?
Nie. Każda z nas wybrała swoją drogę. Naprawdę jesteśmy różne. Nie oceniałyśmy się nawzajem. Ja po szkole bardzo chciałam się dostać do zespołu Starego Teatru – chyba każdy z nas o tym marzył – ale nie udało mi się. Było przykro, był zawód, rozczarowanie. Wtedy. Dziś, z perspektywy, widzę, że mogło się na przykład skończyć na tym, co jest udziałem wielu kolegów w znakomitych teatrach: niby jesteś w zespole, ale patrzysz zza kulis, jak grają inni, bo zabrakło ci szczęścia.
Może gdybyś pracowała w Starym Teatrze, to utonęłabyś w Krakowie na amen.
Może. Poza tym dochodziły jeszcze kwestie indywidualnych predyspozycji, nie tyle zawodowych, ile psychicznych. Będąc w szkole, cieszyłam się, że potrafię niemal na pstryk wykonać wszystko tak, jak mi każą i pokażą. Nie miałam świadomości, że jest to naśladowcze, a nie twórcze. Nie szłam własną drogą. Byłam wykonawcą. „Tak zrobić? Proszę bardzo”. Z lepszym lub gorszym skutkiem.
W zespole Starego byli moi pedagodzy, a ja ciągle jeszcze miałam problem z taką układnością wobec autorytetów. Być może nie wyrwałabym się spod presji ich oceny. Może nie umiałabym się sprzeciwić ani wybrać swojej drogi, pomyśleć o sobie jako o kimś autonomicznym, zdolnym do własnych wyborów.
W PWST wiedziałam, z których przedmiotów jestem dobra albo bardzo dobra. Umuzykalnienie i rytmika – nie było z tym problemu, bo skończyłam szkołę muzyczną. Lubiłam też tańczyć. Z Beatą często bawiłyśmy się na dywanie w jazdę figurową. Udawałyśmy, że jeździmy na łyżwach, i przyznawałyśmy sobie punkty. Jeszcze lepiej udawało się to podczas froterowania podłóg. Rodzice tańczyli i uczyli nas tańca, zwłaszcza mama. Z tańcem więc też nie miałam w szkole problemu. Był za to problem z głosem, i to taki, że o mało nie oblałam. Oceniono, że głos mam słaby, mały i nic się z nim nie da zrobić.
I co zrobiłaś?
Głos wymaga równie wielkiej pracy jak dykcja. Na scenie w tamtym czasie nie miałabym szans. Aktor powinien być słyszalny bez jakiejkolwiek pomocy w postaci mikrofonu czy mikroportu. A sceny bywają różne, zarówno małe, kameralne, jak i ogromne, jak w Teatrze Polskim w Warszawie. Nie da się przygotować aktora tylko na scenę kameralną.
I znowu miałam szczęście, bo trafiłam w ręce kolejnej wybitnej kobiety, profesor Olgi Szwajgier. Powinnam napisać pracę: Kobiety w moim życiu. Oldze Szwajgier poświęciłabym cały rozdział, bo to fenomen, nieprawdopodobna osobowość artystyczna i niezwykły pedagog i człowiek. Myślę, że z każdego mojego malutkiego nawet osiągnięcia bardziej cieszyła się ona niż ja. Zaczęła się ciężka praca polegająca na poszerzaniu skali głosowej, schodzeniu z rejestrów wyższych na niższe. Zrozumiałam, że grając określone role, muszę trochę zmienić rejestr na niższy. Teraz przydaje mi się to najbardziej, bo gram całe zastępy alkoholiczek, trzeba więc mówić innym rejestrem. Nad tym już sama pracuję, ale bez tego, co dostałam od Olgi Szwajgier, nie umiałabym sobie poradzić.
Krakowska szkoła głosu, zwłaszcza kobiecego, jest słynna.
I na pewno wielką zasługę ma w tym profesor Szwajgier. Uświadamiała nam, jakim niezwykłym narzędziem jest głos, jaki ma wachlarz możliwości. Tłumaczyła, jak wykorzystać ekspresję, jak budować napięcie. Tłumaczyła, że rolę można zbudować powyżej i poniżej skali. Sama potrafiła robić ze swoim głosem cuda. To, że teraz świadomie, bez większego trudu operuję głosem, zawdzięczam Oldze.