Działa Pani obecnie na kilku płaszczyznach zawodowych, bo jest i teatr i kino, ale także seriale telewizyjne. Co jest jednak Pani najbliższe, a zarazem najważniejsze?
Ciężko powiedzieć, bo granie w teatrze czy praca przed kamerą dotykają czegoś innego i poruszają we mnie różne rzeczy. To, co najbardziej mnie pociąga w aktorstwie, to po prostu postaci, człowiek, którego mam stworzyć. Nie ma znaczenia, czy to jest film, teatr czy serial. Interesująca jest tożsamość.
Teatr ma to coś, co jest dla mnie ważne, czyli kontakt z żywym audytorium, z widzem. Relacja widz-aktor jest dla mnie niezbędna i zawsze bardzo jej potrzebuję. Z kolei film to pracowanie na niuansach, kamera zagląda w oko, ale i w duszę. Tutaj praca nad materiałem, nad budową postaci musi być bardzo osobista. Z serialem z kolei odwiedza się widzów co tydzień w domach. To powoduje bezpośrednią relację, ale jest też jedną z najtrudniejszych form, bo trzeba zachować jakość, jednocześnie bardzo szybko pracując. Są to więc trzy różne formy i cieszę się, że mogę doświadczać aktorstwa na takim szerokim spektrum.
Czyli można uznać, że to najlepszy okres w Pani karierze?
Nie wierzę w powiedzenie „to jest twoje pięć minut”, bo każdy ma swoją osobistą drogę. W swojej kieruję się intuicją czy dana postać mnie interesuje, z kim się spotkam w pracy, co jest bardzo ważne oraz to, czego będę mogła się nauczyć i doświadczyć. Zawód artystyczny nie może być wyłącznie odtwórczy. Trzeba dostawać coś, co będzie dawało poczucie przekraczania granic, odkrywania nowych wersji siebie.
Na tej drodze pojawił się nowy projekt, zatytułowany „1800 gramów”, który łączy się z dziećmi. Czy doświadczenie bycia mamą pomogło w budowaniu postaci w tym filmie?
Absolutnie tak. Film mówi o trudnym procesie, jakim jest adopcja, która nie zawsze i nie każdemu może kojarzyć się pozytywnie. Bardzo się cieszę, że taki obraz powstał, ponieważ w piękny sposób opowiada, jakim miejscem jest ośrodek preadopcyjny. Moja bohaterka Bożena jest osobą, która tworzy go na co dzień. Praca z tak małymi dziećmi, mającymi np. pięć tygodni, to było niezwykle interesujące doświadczenie z punktu widzenia aktorskiego. Dodatkowo macierzyństwo otworzyło we mnie niezwykłe pokłady miłości, empatii i bezwarunkowości.
Uważam, że ten projekt jest o tyle niezwykły, że aktorka Magdalena Różczka, którą poznałam na planie, sama jest wolontariuszką w ośrodku preadopcyjnym w Otwocku. Przez wiele lat była wolontariuszem i pomyślała, że musi powstać o tym miejscu film – wzięła sprawy w swoje ręce. Była też inicjatorką napisania scenariusza. Jesteśmy po paru latach walki o ten projekt. To dla mnie niezwykła inspiracja, żeby takie inicjatywy samemu tworzyć.
Jakie jest to przesłanie, ale i problem, który naświetla ten film?
Film ma pokazać, jak ważny jest początek dla każdego z nas i że niektórzy mogą dostać szansę, co potem może wpłynąć na całe życie. Jeżeli chodzi o adopcję, to jestem przekonana, że dzięki filmowi ten temat powróci do dyskusji. Dyrektor Interwencyjnego Ośrodka Preadopcyjnego w Otwocku Dorota Polańska wspominała o tak ważnej pomocy dla rodzin, które decydują się na adopcję, podkreślała również wagę szybkiego działania w przypadku niemowląt i znalezienia im rodzin, bo brak miłości sprawia nieodwracalne rany. Film traktuje również o miłości i o tym, jak bardzo jej potrzebujemy, a często blokujemy się przed drugim człowiekiem. Ponadto to historia o tym, jak ważny dla dziecka jest czas spędzony z rodzicami. Jest czymś najcenniejszym, co możemy dać dzieciom. Wcale nie droga zabawka czy fajne wakacje. Jego brak ma swoje konsekwencje w dorosłym życiu.
Wydaje się, że „1800 gramów” pokazuje, że często dzieci są dobrymi nauczycielami dla dorosłych. Każdy z bohaterów filmu boryka się ze swoimi problemami, ponieważ w dzieciństwie zostały popełnione błędy przez rodziców. Nie ma oczywiście wychowania idealnego, ale wydaje mi się, że ten film może dać niektórym do myślenia. Sama lubię dostawać w kinie historie, które zmuszają mnie do przemyśleń.
A propos początków, ale kariery aktorskiej, to dzięki serialowi „39 i pół”, który niedawno wrócił na antenę, mogła Pani przypomnieć sobie to, co wydarzyło się 10 lat temu. Jakie emocje temu towarzyszyły?
Ten serial to był jeden z pierwszych castingów, na który zostałam zaproszona. Byłam wtedy na drugim roku szkoły teatralnej. Mam więc ogromny sentyment do tego projektu. Kiedyś odzwierciedleniem „39 i pół” był 40-latek, ale przez te 10 lat wizerunek osoby, która zbliża się do czterdziestki bardzo się zmienił. Kiedyś to był pan w kapciach, a obecnie to rock’n’rollowiec, anarchia i punks not dead. Ta granica przesunęła się jeszcze dalej…
Kontynuacja serialu sugeruje to, że wydaje nam się, że jeszcze mamy w życiu na coś czas, ale los pisze nam inny scenariusz. W tym przypadku główny bohater dowiaduje się, że ma 39 i pół tygodnia życia. Myślę, że ten wszechobecny hedonizm, nastawienie na „ja” i świat, który oferuje nam bardzo dużo dróg realizacji siebie powoduje, że zapominamy o przemijaniu. Oczywiście serial korzysta z absurdu, ironii i humoru, można powiedzieć, że jest czarną komedią.
Projekt kontynuowany po dłuższej przerwie niesie za sobą pewne ryzyka. Mieliście Państwo tego świadomość?
Oczywiście wiedzieliśmy, że może być różnie i że publiczność będzie to weryfikowała. Jesteśmy jednak przeszczęśliwi, bo ten odbiór jest bardzo pozytywny.
Trudne tematy często poruszają też sztuki teatralne. Panią można cały czas oglądać w spektaklu „Klaps! 50 twarzy Greya” w Teatrze Polonia.
Tak i nie bójmy się powiedzieć, że mówi o seksualności. Pamiętam, jak John Weisgerber, czyli reżyser spektaklu, przyszedł do pani Krystyny Jandy, która aż wzięła głęboki wdech. „50 twarzy Greya” to w końcu książka, która sprzedała się w totalnym nakładzie na całym świecie. Czy jest się więc w stanie zrobić na ten temat spektakl? Uspokajam wszystkich, bo jest to pastisz, przetłumaczony przez Bartka Wierzbiętę, który znany jest ze swojego dowcipu i ma niezwykłe poczucie humoru. Spektakl odniósł taki sukces, że trzeba go było przenieść na dużą scenę, bo były kolejki za biletami.
My na scenie bawimy się formą, wygłupiamy się na temat, w jakim kierunku idzie pop-kultura, a także literatura. Mówimy o wizerunku idealnego mężczyzny, który musi być połączeniem wampira – przystojny, inteligentny, zabawny, mieć bardzo dużo pieniędzy i non-stop uprawiać seks. Okazuje się, że są to marzenia wielu kobiet, które zostały ujęte w ten typ literatury. Cały czas podróżujemy ze spektaklem po Polsce, Europie i nieustannie gramy w Teatrze Polonia. Dla mnie to była niezwykła przygoda i okazja pracy z reżyserem teatralnym z zagranicy.
Jakby tego było mało, to stara się Pani jeszcze dzielić swoimi doświadczeniami z innymi. Mam tu na myśli Fundację Gerlsy. W jaki sposób ona działa?
Założyłyśmy ją z moimi przyjaciółkami: aktorką Olgą Bołądź, scenarzystką i modelką Julitą Olszewską oraz socjolożką, change managerką – Jowitą Radzińską. Ma ona na celu stworzenie przestrzeni, gdzie kobiety będą mogły mówić o sobie i sprawach dla nich ważnych. Piszemy „herstorie”, czyli o kobietach w sposób niejednowymiarowy po to, żeby pokazać, jak jesteśmy skomplikowane wewnętrznie, przed jakimi dylematami w XXI wieku stoimy i że nie można włożyć nas w stereotyp. Te bardzo mocno funkcjonują w Polsce, np. matki Polki, idealnej żony, perfekcyjnej pani domu. Jest naprawdę wiele rzeczy do przerobienia, chociażby współpraca w grupie. Często spotykamy się z pytaniem: jak to możliwe, że wy jeszcze razem pracujecie, nie pokłóciłyście się? Kultywowanie takich stereotypów powoduje to, że „siostrzeństwo” pozostaje wyłącznie na papierze. Kobiety wcale nie skaczą sobie do gardeł, a takie pytanie mężczyznom nie jest zadawane. Nikt ich nie pyta, czy ktoś się nie zagryzł na spotkaniu biznesowym.
Jesteśmy już po pierwszym naszym krótkim metrażu, pracujemy nad serialem kobiecym. Zorganizowałyśmy także pierwsze warsztaty kreatywnego pisania – „Kreatywna Randka”, gdzie dostałyśmy 100 zgłoszeń, z których wybrałyśmy dwunastu uczestników, którzy przez trzy dni pracowali nad swoim tekstem. Chcemy zachęcić tych, którzy marzą o tym, żeby pisać, a nie mają odwagi. Na pewno takie warsztaty będą organizowane cyklicznie.
A czym Fundacja jest dla Pani?
Fundacja jest dla mnie jest miejscem rozwoju. Jest również miejscem niezwykle kreatywnym, ponieważ każda z nas jest inną kobietą. Dzięki temu, że każda wnosi coś nowego do fundacji, to pozwala spojrzeć na dany temat przez różne wnętrze i wnieść do projektu coś nowego. Cieszę się, że jestem częścią fundacji i wierzę, że jest to dopiero początek jakiejś wielkiej rzeczy.
Inspiruje Pani innych, ale sama też ma swoje inspiracje. Jedną z nich jest Pola Negri, której złożyła Pani hołd w postaci książki. Pisanie to było wyzwanie?
Pisanie wymaga ogromnej konsekwencji. Tak się stało, że pracowałam nad pracą magisterską, która była właściwie biografią Poli Negri. Zebranie wszystkich materiałów źródłowych z Polski i Stanów Zjednoczonych i usystematyzowanie jej drogi życia zajęło mi bardzo dużo czasu. Pola Negri zostawiła po sobie pamiętnik, który jest melodramatem lat. 20. XX wieku, a nie rzetelną autobiografią. Chciałam spojrzeć na jej życie z perspektywy aktorki, czyli aktorka pisze o aktorce, ale również naukowo, dlatego że wiele zagadek wymagało rozszyfrowania, ponieważ sporo jest przekłamań w jej biografii.
Czyli ona sama już wystawiła sobie laurkę.
Tak, ale to były też takie czasy, że prawdę należało umalować szminką, bo inaczej nikt w nią nie uwierzy. Aspekt kreacji w jej osobie jest bardzo duży. Badałam ją pod wieloma względami, gdzie jest granica między fikcją a rzeczywistością, czy warto oddać wszystko dla kariery, gdzie leży szczęście w tym zawodzie i czy istnieje szczyt, na który wszyscy się wspinamy, czy jest nim wyśniony Hollywood, o którym wiele aktorów marzy.
Czy Pani też o tym marzy?
Ciężko jest mi odpowiedzieć na to pytanie. Wierzę w drogę i myślę, że jest bardziej interesująca niż sam cel. Jestem otwarta na tamten rynek, dlatego również tam przebywam i robię wiele kroków, żeby móc pracować. Czy tak się stanie? To już jest drugorzędne, bardziej koncentruję się na projektach i na tym, z jakimi twórcami się spotykam.
Ponowny wyjazd czeka na Panią już w grudniu.
To prawda. Jest to też dla mnie miejsce wielkich inspiracji, gdzie zjeżdża się ogromna liczba artystów, którzy chcą tworzyć. Czas tam spędzony traktuję jako doświadczanie różnych metod aktorskich. Wydaje mi się, że podróżowanie i otwieranie się na świat powoduje, że nasze własne granice się przesuwają. Z Hollywood przywożę również nowe pasje. Zrobiłam też spektakl w Teatrze WARSawy, zatytułowany właśnie „Hollywood” w reżyserii Michała Siegoczyńskiego. To taki kolejny etap łączenia tych dwóch światów.
Uważam, że nawet mówienie o tym, jak wygląda tam praca aktorów, jest cenne. Trzeba mieć albo „zieloną kartę”, albo wizę pracowniczą. Sam proces przygotowania dokumentów, udowodnienie przed sądem, że jest się wystarczająco wyjątkowym artystą, żeby konkurować na tamtym rynku, to są takie kwestie jeszcze nienazwane w Polsce. Dzielenie się tym z innymi jest bardzo potrzebne, dlatego że rynek amerykański, również przez platformy, takie jak Netflix, Amazon, HBO Go, otwiera się na produkcje oryginalne i nowych aktorów. To powoduje, że są role dla Polek w amerykańskich produkcjach. Myślę, że to się zmienia i będzie się jeszcze bardziej zmieniało.
Kiedyś rozmawiałem z Agnieszką Grochowską i pytałem ją o karierę w Hollywood. Stwierdziła, że ciężko jej sobie wyobrazić dużą rolę, którą miałaby zagrać Polka. Co Pani o tym sądzi?
Rozumiem ten argument, czego przykładem jest film „The Zookeeper’s Wife” o historii Polaków: Antoniny i Jana Żabińskich, którzy w czasie wojny ukrywali Żydów w warszawskim zoo. Główną rolę zagrała w nim Jessica Chastain. Podobnie będzie w obrazie o Irenie Sendlerowej, gdzie w jej postać wcieli się Gal Gadot, która wystąpiła w filmie „Wonder Woman”. Na pewno problemem jest to, polscy aktorzy mają akcent i jest to trudne do zmierzenia się, choć nie jest niemożliwe.
Mam też poczucie, że „Zimna wojna” bardzo dużo zmieniła w przekonaniu reżyserów obsady do polskich aktorów. To dowodzi też temu, że filmografia polska stoi na bardzo dobrym poziomie. Nie zapomnę tego, jak byłam na projekcji „Zimnej wojny” w Los Angeles. Amerykańska publiczność była bardzo przejęta. Widać było, że totalne weszli w tę historię, pomimo że obraz był czarno-biały i nie był filmem science-fiction z wielką ilością efektów specjalnych. Nie wiem, ile jeszcze czasu potrzebujemy, ale często powtarzam moim studentom: uczcie się języka angielskiego, bo to będzie bardzo potrzebne.