(… ) kiedy była w Warszawie, to grała w teatrze. Była taka grupa Alicji Leszczyńskiej, dziś byśmy powiedzieli, że Leszczyńska miała agencję koncertową, angażowała gwiazdy na koncert, organizowała im trasy. W swojej stajni miała Kalinę, Jacka Lecha, Katarzynę Sobczyk, Felicjana Andrzejczaka, Reginę Pisarek. Same znane nazwiska. I jeździli w trasy. Podśmiewałam się z Kaliny, że strasznie się napracują: wyjdą, pośpiewają chwilę i wracają do domu. No to mnie kiedyś zabrała w taką trasę. Pojechałam z jej grupą do Sokołowa Podlaskiego. I zobaczyłam, jak wygląda ta „łatwa” praca.
I jak wyglądała?
Cały dzień występowali. To była taśma. Cztery czy pięć razy ten sam program. Tylko publiczność się zmieniała. Dowozili ludzi autokarami, a artyści wychodzili na scenę i śpiewali. A to przecież wysiłek fizyczny. Przy czym Leszczyńska świetnie płaciła. Kalina, mimo niełatwej pracy, cieszyła się, że może zarabiać. Chociaż połowa lat osiemdziesiątych to była końcówka koncertów Kaliny, już nie dawała rady. W Sokołowie po pracy towarzystwo się bawiło. Kierowniczka sklepu specjalnie otworzyła dla Andrzejczaka sklep, żeby mógł kupić likier pomarańczowy. I dali mi kieliszek. Ależ Kalina się wtedy wściekła. Na nich, że dali mi alkohol, a na mnie, że wzięłam. Bardziej ten likier mi zaszkodził, niż wprawił w dobry nastrój. Natomiast do Reginy Pisarek wysłała mnie na herbatkę.
I co w tym dziwnego?
Dziwnego nie, raczej zabawnego. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale wtedy się mówiło, że Regina pije herbatki z prądem albo wkładką, czyli z alkoholem. Kasia Sobczyk też piła te herbatki. Kalina mnie podpuszczała. Wiedziała, że Regina Pisarek akurat taką herbatką mnie nie poczęstuje.
Może żyli zbyt rozrzutnie? Dlatego nie mieli pieniędzy.
Nie wiem, czy rozrzutnie. Faktycznie nie oszczędzali, ale też nie mieli z czego. Co zarabiali, to wydawali na bieżąco. Kalina uważała, że pieniądze są po to, żeby je wydawać. I tak robiła, kiedy jakieś się pojawiły. Chociaż żadnych większych pieniędzy nigdy tam nie zauważyłam. Ale kiedy już coś miała, musiało być z wyższej półki, świetnej jakości, z dobrego sklepu.
Na przykład?
Lubiła luksus i jakość. I kiedy tylko mogła, zażywała tego luksusu choć przez chwilę. W jednym z listów z 1966 roku będący w Nowym Jorku Staś pyta Kalinę, czy potrzebuje leków lub kosmetyków.
Gdy byłam w Londynie, poprosiła mnie, żebym kupiła jej coś w Harrodsie, luksusowym i bardzo drogim domu towarowym. Kawę, kosmetyki, kremy. I udawała, że nie rozumie, że tam płaci się za miejsce, że te same rzeczy można kupić taniej gdzieś indziej.
W jednej z londyńskich drogerii pracowała Polka. Zgadałyśmy się i powiedziałam, że szukam prezentu dla Kaliny Jędrusik. Aż się jej oczy zaświeciły. Dała mi dla niej wielką, wypchaną po brzegi torbę próbek przeróżnych kosmetyków najlepszych marek. Ależ Kalina była zachwycona!
Ze wszystkiego się cieszyła, jakby wygrała los na loterii. Mówię panu, dzieciak.
O autorach
Aleksandra WierzbickaDygatów poznała jako mała dziewczynka. To ją Kalina Jędrusik nazywała córką. Książki o swojej drugiej matce nie chce nazywać biografią, woli określenie „opowieść”. Napisała więc opowieść o niezwykłej osobie i wydarzeniach, których była nie tylko świadkiem, ale również uczestniczką. Jest jedyną spadkobierczynią Kaliny Jędrusik. Mieszka na warszawskim Żoliborzu i – jak Kalina – kocha zwierzęta.
Mikołaj Milcke to pisarz i dziennikarz, autor popularnych powieści obyczajowych, znany m.in. z serii „Gej w wielkim mieście” i książki „Chłopak z drugiego planu”. Opowieści Aleksandry Wierzbickiej o Kalinie Jędrusik słuchał z wypiekami na twarzy. Żałuje, że nie wszystko, co zostało powiedziane, mogło być napisane. Możliwość współtworzenia tej książki to dla niego zaszczyt, przyjemność i powrót do pasji, jaką od zawsze są wywiady. Spacerując po Żoliborzu – teraz już świadomie – zawsze skręca w uliczki, którymi chadzała Kalina Jędrusik.