Skąd pomysł na scenariusz i główną rolę, w którą się Pani wcieliła?
To ciekawe, że tak wiele osób mnie o to pyta. Długo szukałam tematu na film. Chciałam napisać scenariusz, ale ciągle nie mogłam znaleźć historii, która byłaby mi bliska. Zwykle bywa tak, że jak się szuka, to się nie znajduje, a jak człowiek odpuszcza, to wtedy samo przychodzi. Pewnego wieczora, w 2005 roku – tak, ten projekt ma 13 lat – siedząc i przerzucając kanały zobaczyłam w telewizji twarz kobiety w studiu programu „Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie”. Miała w oczach zdziwienie dziecka, a jednocześnie niepokojącą pustkę. Nie wiedziałam, kim jest, ale okazało się, że ona też tego nie wie. Nie znała swojego imienia, nie wiedziała skąd pochodzi i gdzie jest jej dom. Opowiedziała, że obudziła się na jakiejś ławce w obcym mieście i poszła szukać pomocy.
Nagle do programu zadzwonił mężczyzna, który powiedział, że to Maria – jego sąsiadka, i że mieszka w małej wsi. Ma męża i dwójkę dzieci. Ta kobieta była w szoku, a ja razem z nią. Pomyślałam sobie, jak to możliwe, żeby matka zapomniała własne dziecko? Zastanawiałam się, jak to będzie, gdy wróci do domu, przywita się z mężem, dziećmi i nie będzie nawet wiedziała, jak mają na imię. Wiedziałam już, że to temat, którego szukałam i jednocześnie niesamowita rola, którą chcę zagrać. W tej historii zawierało się wszystko, czym się interesuję od lat: pamięć, tożsamość, macierzyństwo i rodzina.
To zjawisko wcale nie jest takie rzadkie, a tak mało o nim wiemy. Przygotowując się do pisania scenariusza oraz samej roli zgłębiła Pani ten temat?
W medycynie fugę dysocjacyjną nie nazywa się schorzeniem. To jest zaburzenie. Dotyka człowieka, który nie może wydostać się z jakiejś trudnej życiowej sytuacji. Polega to na tym, że organizm trochę w samoobronie, po prostu kasuje mu pamięć autobiograficzną. Osoby w skrajnych przypadkach zapominają nawet oczywiste fakty historyczne. Nie wiedzą na przykład, że była druga wojna światowa albo kim był Adolf Hitler. Najważniejsza jest jednak pamięć autobiograficzna – człowiek zapomina wszystko ze swojego życia. Bywa też tak, że widząc swoje odbicie w lustrze mdleje, bo widzi tam obcego człowieka. Fuga dysocjacyjna w takim samym stopniu dotyka kobiet i mężczyzn.
Taki człowiek właściwie w jednej chwili zyskuje nową tożsamość.
Dokładnie. I ta wiadomość podczas pisania scenariusza była dla mnie punktem zwrotnym w budowaniu postaci Alicji. Pamiętam jak w 2011 roku ktoś mi powiedział, że w fudze zmienia się człowiekowi osobowość, często o 180 stopni. Ludzie robią absolutnie inne rzeczy niż wtedy, kiedy pamiętali. Inaczej się zachowują, słuchają innej muzyki, inaczej się czeszą, ubierają. Razem z Agnieszką (Smoczyńską – przyp. red.), która dołączyła do projektu jako reżyserka, robiłyśmy bardzo dokładny research. Rozmawiałyśmy z psychiatrami, spotykałyśmy się z różnymi ludźmi, których w jakiś sposób dotknęła fuga dysocjacyjna.
To nie pierwsze Pani spotkanie z Agnieszką Smoczyńską na planie?
Tak, drugie. Spotkałam Agnieszkę w 2007 roku, podczas kręcenia filmu „Aria Diva”. Grałam tam jedną z dwóch głównych ról, razem z Katarzyną Figurą. Ktoś mi ostatnio powiedział, że moja postać z tamtego filmu to trochę taka Kinga, która mogłaby dostać kiedyś fugi dysocjacyjnej i stać się Alicją. W „Fudze” postanowiłyśmy nie opowiadać o patologii, tylko o normalnej, kochającej się rodzinie, w której bohaterka z jakiegoś powodu czuła się uwięziona i nie potrafiła tego zmienić.
Po tym, jak Kinga – przykładna żona i matka, ucieka i traci pamięć, staje się swoim przeciwieństwem, kobietą dziką, która w swoich reakcjach nie przestrzega nakazów i zakazów, nie wie, co wypada a co należy i robi tylko to, na co ma ochotę. Jest całkowicie wolna. To kobieta inteligentna, błyskotliwa, dowcipna, ale za nic ma normy społeczne, które ją otaczają. Po powrocie jest traktowana przez bliskich trochę jak chora, jak obcy w skórze ich dawnej córki, żony i matki. Rodzina się jej boi, nie wie jak do niej dotrzeć, jak sprawić, by była dawną Kingą, jak pokierować ją na dobrze im znane i bezpieczne tory. Osobiście bardzo lubię, jak film zadaje pytania i nie daje gotowych odpowiedzi.
Czy można ten film traktować jako studium rodziny?
Myślę, że tak, bo obnaża maski, które zakładamy jako bliscy sobie ludzie. Często w rodzinie nie rozmawiamy o tym, co źle funkcjonuje. Problemy zamiatamy pod dywan, przez co kumulują się w nas toksyczne emocje. Udajemy, że jest nam razem dobrze z braku siły, odwagi, lęku przed odrzuceniem czy przez zwykłe lenistwo. Bywa, że kończy się to tragicznie. Alicja stawia nam lustro, w którym możemy siebie zobaczyć takimi, jakimi naprawdę jesteśmy. Myślę, że warto przed świętami przejrzeć się w rodzinie Alicji, żeby pomyśleć o własnych relacjach.
To nie jest Pani debiut, jeśli chodzi o scenariusz i jednocześnie główną rolę kobiecą.
Nie, drugi raz piszę tekst, w którym gram. Pierwszym była „Podróż do Buenos Aires” – monodram, który napisałyśmy razem z moja siostrą – Moniką Muskałą. Inspirowany był monologami naszej babci, która chorowała na Alzheimera. Ten nasz debiut dramaturgiczny jest od 17 lat wystawiany w Teatrze im. Stefana Jaracza w Łodzi. Przez trzy sezony grałam go również w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Na początku wydawało mi się, że ta rola nie jest dla mnie. Nie tylko ze względu na to, że jest zbyt blisko mnie, bo przeżyłyśmy z babcią całe nastoletnie życie, obserwując jej postępującą chorobę, ale przede wszystkim dlatego, że miałam wtedy 30 lat, a miałam grać starą kobietę.
Jednak Marian Półtoranos, nieżyjący już reżyser, z którym jeszcze w liceum robiłam monodramy, a którego zaprosiłam do współpracy przy tym projekcie uznał, że to świetny pomysł. Zabronił mi malowania sobie zmarszczek i zakładania siwych peruk, nie miałam udawać kogoś starego. I tak z opowieści o starości i umieraniu zrobiła się uniwersalna, o pamięci i tożsamości. Monodram zdobył mnóstwo nagród na wielu polskich i zagranicznych festiwalach.
Pozostając w teatrze, to podobno szykuje Pani coś na nowy rok.
Będę grała gościnnie w Teatrze Narodowym w Warszawie, w przedstawieniu „Jak być kochaną”, na podstawie opowiadania Kazimierza Brandysa i filmu Wojciecha Hassa pod tym samym tytułem. W filmowej adaptacji z lat 60. role Felicji i Wiktora grali Barbara Krafftówna i Zbigniew Cybulski. W naszym przedstawieniu, to ja będę Felicją, a Wiktorem – Jan Frycz.
Grają również Michalina Łabacz, Jerzy Łapiński, Jacek Mikołajczak, Adam Szczyszczaj, Arkadiusz Janiczek i Mateusz Kmiecik. Adaptację zrobiła Małgorzata Maciejewska, a reżyseruje Lena Frankiewicz. Jej pomysły są niezwykle inspirujące, próby uskrzydlają. Jesteśmy w połowie przygotowań, a premiera zaplanowana jest na 2 lutego. Już serdecznie zapraszam na Wierzbową.