„Nie umiem, nie nadaję się” – tak najczęściej miał odpowiadać reżyserom, którzy chcieli go zaangażować do filmu czy spektaklu. Oni jednak znali sposoby na wrodzony upór czy skromność Wojciechy Pokory. Tak było w przypadku filmu „Poszukiwany, poszukiwana”, o którego kulisach powstania aktor opowiedział w wywiadzie, którego udzielił mi we foyer warszawskiego Och-Teatru. Reżyser Stanisław Bareja tak bardzo chciał obsadzić go w roli młodego naukowca Stanisława Marii Rochowicza, że wraz z operatorem Janem Laskowskim co drugi dzień odwiedzał Pokorę w jego domu. – Powiedział, że nie chodzi o to, bym grał kobietę, mam być sobą, czyli Wojciechem Pokorą, tylko ubranym w sukienkę – wspominał aktor. Nieoceniona okazała się też żona Hanna, która pożyczyła swoje ubrania i perukę.
Wakacje w Bułgarii zamiast Marysi
On jednak do tego stopnia chciał uniknąć grania „Marysi”, że jak zdradził mi, ostatniej „deski ratunku” szukał w ciężko zdobytych wczasach w Bułgarii. – Powiedziałem Barei, że nie mogę zagrać, bo za miesiąc wyjeżdżam. On na to, że „to my w miesiąc to zrobimy” – opowiadał. Choć zdjęcia powstawały w tak krótkim czasie, to film bawi już kolejne pokolenie. Tylko odtwórca głównej roli pozostał nieugięty, do końca twierdząc, że kto inny powinien ją zagrać. – Nie pasowałem i nadal do niej nie pasuje – zarzekał się w rozmowie po ponad 40 latach od nakręcenia filmu.
To nie jedyna rola, z której nie był zadowolony. Na szczęście wśród ponad setki teatralnych i kilkudziesięciu w filmach i serialach wskazał mi też takie, które jego zdaniem „zgrabnie zagrał”. Tak było w „Karierze Nikodema Dyzmy”, gdzie wcielił się w hrabiego Żorża Ponimirskiego czy czarny charakter Franza von Nogaya w „C.K. Dezerterach”. Po tym ostatnim filmie liczył po cichu, że publiczność go wreszcie znienawidzi. – Nic podobnego, zyskałem jeszcze większą popularność – podkreślał.
60 lat na teatralnej scenie
Prawdziwą miłością Wojciecha Pokory był jednak teatr, w którym występował nieprzerwanie przez blisko 60 lat. Choć znany bardziej z ról komediowych, to te dramatyczne były jego pierwszymi. Gdy zapytałem go o tę ulubioną, z żalem przyznał, że ma taką, ale nie udało i nie uda mu się już jej zagrać. Chodziło o rolę profesora Higginsa w „Pigmalionie” George’a Bernarda Shawa. Nieprzypadkowo spotkaliśmy się w Och-Teatrze, ponieważ ta scena była dla Pokory ostatnią. To tam oprócz Dyndalskiego w „Zemście”, można go było zobaczyć w sztuce „Trzeba zabić starszą panią”. Stworzył w niej niezwykły duet z Barbarą Krafftówną. – Spotkaliśmy się po ponad 50 latach i znowu gramy razem – cieszył się aktor.
Żona prawdziwym oparciem
Równie długi, jak teatralny był jego staż małżeński. Choć jak opowiadał mi, z żoną Hanną poznali się w szkole, to nie od razu przypadli sobie do gustu. „Nie mówiła mi tego prosto w oczy, ale myślała, że jestem niedobrym człowiekiem” – wyznał. Gdy w końcu udało mu się ją do siebie przekonać, na drodze do ich szczęścia stanęła matka kobiety. Nie wyobrażała sobie, że jej córka wyjdzie za mąż za aktora. W tamtych czasach, jak przekonywał mnie Pokora, zawód ten był gorzej postrzegany od cyrkowca. Przeszkodę pokonali już wspólnie, biorąc ślub w 1957 roku.
Przez wszystkie wspólne lata żona była dla niego prawdziwym oparciem. Choćby wtedy, gdy wpadł w szpony hazardu. I tu kolejna anegdota. – Starsi koledzy grywali na zapleczu teatru w pokera, więc gdy zaprosili mnie na partyjkę, nie śmiałem odmówić – opowiadał mi aktor. Poczuł żyłkę ryzykanta i przegrał w karty całą pensję, co nadszarpnęło domowy budżet. – Żona miała o to straszny żal i poszła nawet z interwencją do dyrektora teatru, by rozgonił pokerowe towarzystwo – dodawał już z poważniejszą miną.
„Z Pokorą przez życie”
Mimo trudniejszych momentów ich związek przetrwał próbę czasu. Nawet po ukończeniu 80. roku życia aktor nie bał się otwarcie mówić o miłości do żony. Deklarował to również w książce „Z Pokorą przez życie”, którą napisał wraz z Krzysztofem Pyzią. Słowo „napisał” to zdaniem aktora przesada i wolał bym zanotował, że „złożył obszerny wywiad”. – Jedyną przecież rzeczą, jaką napisałem było wypracowanie, jak zdawałem maturę z polskiego – dodawał żartując. Wracając do żony to mówił, że „im jest starszy, tym bardziej brakuje mu tej dziewczyny”. To dlatego, jak tylko wychodził z teatru, pędził do domu, by móc ją jak najszybciej objąć. – Może to jeden z przejawów miłości, czyli tęsknota – głośno rozmyślał. Pozostaje mi tylko dodać, że od teraz nam również będzie Pana brakować, Panie Wojciechu…