„Linia frontu nie istnieje” – pisała Leroy do ojca. Próbowała wytłumaczyć mu, że konflikt w Wietnamie w niczym nie przypomina II wojny światowej. Nie naniesiesz na mapę trasy marszu zwycięstwa. Strategia generała częściowo wykluczyła stworzenie linii frontu, ponieważ oddziały amerykańskie wcale nie próbowały zająć i utrzymać nowych terenów. Chodziło o pochwycenie i pozbycie się złudnego wroga. Leroy zaliczała przesiadkę za przesiadką, by nadążyć za przemieszczającym się polem bitwy.
Ostatecznie wojna w Wietnamie stała się wojną amerykańską.
Fotografie Leroy opowiadały tę historię lepiej niż słowa. Osłupiali mieszkańcy zgromadzeni obok swoich opustoszałych chat, zdani na pastwę żołnierzy mających przewagę i opętanych misją odszukania i zniszczenia wroga. Na twarzach Wietnamczyków malowały się ślady rezygnacji. Stłoczeni i wygnani z własnych domów, zostawili za sobą ołtarze przodków i chlewy. W rękach tulili zwinięte posłania i garnki. Zostali umieszczeni w obozach dla uchodźców.
W innym miejscu bombowce B-52 zrzuciły dwustukilogramowe bomby na ryżowiska pełne bawołów wodnych ciągnących pługi. Z samolotów wojskowych Amerykanie rozpylili śmiercionośne defolianty i środki chwastobójcze, które przez noc zdewastowały dżungle i zgładziły każdą istotę znajdującą się w ich zasięgu. Wietnam stał się polem bitwy, na którym Stany Zjednoczone użyły najbardziej wyrafinowanej i zabójczej broni w historii współczesnej.
W wiosce Co Luu, położonej w prowincji Quang Ngai, Leroy sfotografowała marines eskortujących kilkuset mieszkańców do namiotów otoczonych drutem kolczastym. Uchwyciła sceny przesłuchania, które później opisała w swoim dzienniku. Południowowietnamski funkcjonariusz zadaje rutynowe pytania staruszkowi o pomarszczonej twarzy, trzęsącemu się ze strachu. „»Ile masz lat?«, »Gdzie są twoi synowie?«. Żołnierze zachowują pełen profesjonalizm, utrzymują poważny wyraz twarzy, a w tle unosi się widmo niebezpieczeństwa”.
Napływ dziennikarzy dorównywał napływowi sił zbrojnych. W ciągu roku liczba akredytowanych korespondentów wojennych w Wietnamie gwałtownie wzrosła z kilkudziesięciu do ponad sześciuset. Leroy przepychała się, jak mogła, by wykorzystać swój kiełkujący sukces. Wyrabiała sobie nazwisko i liczyła, że współpracownicy będą traktować ją jak pełnoprawną członkinię korpusu prasowego. Oczekiwała szacunku. Zamiast tego skazano ją na ostracyzm.
Jako powody podano kwestie osobiste. Leroy była bezczelna i ambitna. Bez pardonu pakowała się z aparatem do śmigłowców lecących na pole bitwy czy wracających do Sajgonu. Zero ogłady. W terenie często puszczały jej nerwy. Gdy coś szło nie po jej myśli, wybuchała i bluźniła. Klęła jak szewc.
Nie miało znaczenia, że mężczyźni na stanowiskach reporterów czy fotografów też mieli wybuchowe temperamenty, też przeklinali, też byli ambitni i panoszyli się, by dostać to, czego chcieli. Od Leroy oczekiwano zachowania godnego damy. Dla nich była ona intruzką, której zachowanie obrażało ich profesję. Wszystko sprowadzało się do płci: nie pasowała, bo nie była mężczyzną.