Jaki jest Juliusz, tytułowy bohater najnowszej komedii, w której grasz?
To bardzo poukładany w swoim niepoukładaniu gość. Taki typ, któremu się wydaje, że wszystko jest w porządku, ale tak naprawdę w jego życiu panuje jeden wielki chaos. Nie wierzy on w siebie, a już na pewno nie w to, że może być lepiej. W takiej sytuacji w jego życiu pojawia się pewne światło, którym jest kobieta, która wprowadza jednak jeszcze większą abstrakcję. Powoduje, że już kompletnie przestaje wierzyć, że to się dzieje naprawdę. Ma wrażenie jakby jego życie to był komiks, który ktoś rysuje i ma z tego niezły wielki ubaw. Jest więc uwięziony w swojej wyobraźni i kompletnie nie może sobie poradzić ze sobą.
Czy można go porównywać do kultowego już Adasia Miauczyńskiego z filmów Marka Koterskiego?
Juliusza i Miauczyńskiego łączą dwie rzeczy: po pierwsze poczucie humoru i to, że śmieją się sami z siebie. Po drugie boryka się sam ze sobą, jak borykał się Adaś. Co prawda Juliusz nie ma takich natręctw i destrukcji, jak bohater Koterskiego, ale też nie jest tak poukładany jak Adaś. Wiele rzeczy ich różni, ale są też elementy, które ich łączą.
W filmie mierzysz się z materią przygotowaną przez stand-uperów. Czy dostrzegasz różnicę w graniu w porównaniu do tekstu przygotowanego przez scenarzystów?
To, co na pewno było nowe to, że na planie miałem pięciu reżyserów. (śmiech) Oficjalnie był jeden – Aleksander Pietrzak, ale były takie dni, że każdy chciał mi coś powiedzieć, typu: „Wojtek zagraj to tak, albo tak”. Tak wyglądały pierwsze dni pracy. Później było już jasne, że nie jestem aktorem, który rozmawia ze wszystkimi, tylko potrzebuje mieć jednego reżysera na planie.
Stand-uperzy napisali to świetnie, ale potem jeszcze dopisywali inni ludzie, jak Michał Chaciński, Alek Pietrzak czy Radek Drabik. Czułem, że to jest inne poczucie humoru, bo każda scenka jest jakby odrębnym filmem. Myślę, że każdy jest w stanie się z tego śmiać, ale niektórzy dopiero po fakcie.
Wspomniana relacja z kobietą to jedno, ale niezwykle istotna jest ta łącząca go z ojcem. Jak byś ją opisał?
To było dla mnie wielkim wyzwaniem, bo sam w domu miałem raczej sielankę. Nie miałem takiej sytuacji, jak Julek, żeby się męczyć z kimś, bo ktoś chce inaczej dożyć do końca, a nie tak jak powinno. Ta relacja jest trudna, bo w pewnym momencie zauważa, że widzi w ojcu siebie za kilkadziesiąt lat. Myśli, że może tak samo prowadzić destrukcję, tylko nie będzie mieć z tego przyjemności takiej, jak ma ojciec i to go dobija. Z drugiej strony zauważa, że coś przeoczył i stara się zrobić wszystko, żeby to naprawić, ale czasami jest już trochę za późno.
Ojciec grany przez Jana Peszka momentami bardziej zachowuje się jak dziecko.
Sam jestem wiecznym dzieckiem, więc ciężko mi o tym mówić. To by było trochę nie fair, gdybym się na ten temat wypowiadał. Dla mnie jest po prostu gościem, który korzysta z życia. Na pewno wie, jak to robić i trzeba to uszanować, jeżeli to nie wpływa źle na innych. Juliusz z ojcem żyją we dwóch pod jednym dachem, więc niestety ta pewnego rodzaju destrukcja udziela się też jemu.
A jak wyglądała sama praca na planie z Janem Peszkiem?
Muszę w tym miejscu opowiedzieć anegdotę, że z Janem spotkałem się w Międzyzdrojach w 1999 roku. Alek Pietrzak miał wtedy siedem lat, więc na pewno nie rozmawialiśmy o „Juliuszu”. Przedstawiłem się, wziąłem autograf i zrobiłem sobie z nim zdjęcie. Jakby mi ktoś powiedział później, że będę z nim grał w filmie i to jeszcze główną rolę, a on będzie grał mojego ojca, nie potraktowałbym tego jako żart, tylko powiedział: „jakby tak miało być, to wow!” No i jest.
A było „wow” na planie?
Było, bo to z jednej strony jest to wybitny aktor, a z drugiej facet ze świetnym poczuciem humoru. Taki dla mnie trochę nauczyciel, który pokazał mi, że nie muszę wszystkiego grać twarzą, bo to wyjdzie w oczach. A ponieważ Juliusz musiał być trochę podobny do ojca, to podglądałem Jana i tak też robiłem.
A jak wspominasz scenę z „polskim sushi”, kiedy leżałeś z polskimi wędlinami?
To było bardzo ciekawe doświadczenie, bo pierwszy raz miałem na sobie tyle jedzenia. Nawet jak w kuchni kiedyś gotowałem i na mnie poleciało, to nigdy nie tyle i nie tak różnorodne jedzenie. A mówiąc poważne, to śmierdziałem tym strasznie i nikt ze mnie tego nie jadł. Spróbowałem tylko plasterek baleronu, ale czułem się dziwnie.
Które role są dla Ciebie trudniejsze, te poważne czy komediowe?
To zależy od scenariusza, bo czasami role poważne są tak napisane, że ma się przyjemność z tej pracy. Są też jednak takie, gdzie trzeba wykonać ciężką pracę, w sensie odnaleźć w sobie rzeczy, o których nie ma się pojęcia. Ja raczej nie czerpię ze swoich doświadczeń, tylko staram się je wywołać. Bardzo lubię poczucie humoru skandynawskie, kocham Koterskiego czy stare programy typu „Mann i Materna”. To jest poczucie humoru, które jest bardzo zabawne, ale podane trochę inaczej, tak jakby się dostało na obiad owoce morze, które smakują jak crème brûlée. Nie mam nic przeciwko, bo też lubię crème brûlée, ale jest to po prostu inaczej podane.
Śmiałeś się z tej roli w „Juliuszu”?
Czasami wszystko, co jest smutne, jest śmieszne, więc jak przeczytałem ten scenariusz, to na pewno wiedziałem, że muszę w tym zagrać. Miałem coś takiego, że nie wyobrażałem sobie, żeby mogło być inaczej. Alek bardzo chciał, żebym to zagrał, ale musieliśmy przekonać producentów, którzy też chcieli, ale musieli mnie sprawdzić, zresztą nas wszystkich, czyli Jana, Anię Smołowik i Rafała Rutkowskiego, jak razem funkcjonujemy.
Miałem jednak wrażenie, że ta historia to jest ważna rzecz w moim życiu. Mam to szczęście, że przychodzą do mnie scenariusze, które pozwalają mi się rozliczyć z samym sobą. Dzięki temu filmowi zakończyłem jakiś etap w sobie. Często bowiem żyjemy rzeczami, których ani nie doświadczymy. Fajnie jest więc czasem coś przemielić i wypuścić z siebie, żeby do tego nie wracać.
A jak byś miał zaprosić kogoś na ten film, to dlaczego warto go zobaczyć?
Jeżeli kogokolwiek śmieszę, to gwarantuję, że na tym filmie będzie się śmiał sto razy więcej niż mu się wydaje. To jest film inteligentny, komedia, na której śmiejesz się, płaczesz, albo śmiejesz tak, że się popłaczesz. Dawno nie było w polskim kinie filmu, który odbiega od komedii i w inny sposób podaje nam rzeczywistość, która jest jedną wielką abstrakcją. Jeżeli komuś wydaje, że ma wszystkiego dość i chce zniknąć z tego świata, to warto zobaczyć ten film.