Jak to jest mierzyć się z legendarną postacią Jana Nowaka Jeziorańskiego w filmie „Kurier”?
Muszę z pokorą przyznać się do tego, że historia Jana Nowaka Jeziorańskiego była mi mało znana. Kojarzyłem go już jako bardzo dojrzałego mężczyznę, który wiele zrobił dla Polski po wojnie. Okazało się, że jego historia jest o wiele szersza niż sobie dotąd wyobrażałem. Przy okazji filmu wiele się więc nauczyłem. Swego rodzaju presji związanej z legendą nie odczuwałem, ale w trakcie tego projektu uświadamiałem sobie, kim on naprawdę był.
Myślę, że do tego samego mógłby przyznać się niejeden Polak. Stąd założenie producentów, a zarazem dyrektorów Muzeum Powstania Warszawskiego, by ten film to było takie zaproszenie do poznania historii Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Chcieliśmy oczywiście zrobić bardzo dobry film i temu służy fantastyczna ręka pana Władysława Pasikowskiego za kamerą. Z drugiej jednak strony, chodziło nam o to, żeby poszerzyć wiedzę, ale także otworzyć dialog i stworzyć miejsce na refleksję na temat tego okresu w historii i tej postaci.
A jak wyglądała sama praca na planie, czy Władysław Pasikowski okazał się wymagający dla aktorów?
Władysław Pasikowski dokładnie wie, czego chce i jest doskonale przygotowany do zdjęć, nie stanowi dla aktorów powodów do lęku, a wręcz przeciwnie. To niesamowity luksus mieć reżysera, który jest tak konkretny.
Z kolei opinie na jego temat biorą się zapewne z tego, że pan Władysław mało udziela się w mediach, jest wstrzemięźliwy w relacjach z ludźmi i trzyma ich na dystans. Niektórzy widzą więc tylko tę fasadę i wyciągają z tego wnioski. Moje doświadczenia wyglądały zupełnie inaczej i byłem od pierwszego dnia zachwycony współpracą z takim mistrzem.
Czy to, że urodziłeś się i wychowałeś za granicą nie było problemem w pracy nad filmem, który opowiada bolesną część polskiej historii?
Z jednej strony to, że się urodziłem we Francji, a wychowałem w Szwajcarii stanowiło przeszkodę, ale też usprawiedliwiało mój brak wiedzy. Całe szczęście Muzeum Powstania Warszawskiego zadbało o to, żebym podszkolił się pod tym kątem. Z drugiej strony, jestem przekonany, że ten dystans pozwolił mi spojrzeć dość neutralnie na tę historię. W zasadzie ma to związek z moim ogólnym podejściem do aktorstwa, które jest dosyć metodyczne, techniczne. Gdybyśmy więc analizowali to, jak podchodzę do roli i jak musiałem podejść do historii zawartej w filmie, to te dwie kwestie są dość podobne.
Ten film jest dedykowany do Polaków, ale ma też międzynarodowy wymiar. Ma szansę dotrzeć do Europejczyków?
To historia uniwersalna opowiedziana tak by nawet ci, którzy niewiele wiedzą o „Kurierze z Warszawy” obejrzeli nasz film z zainteresowaniem. Słyszałem, że są plany związane z pokazami poza Polską.
Prywatnie jesteś synem znanego piłkarza (Mirosława Tłokińskiego – przyp. red.), a więc predyspozycje sportowe masz we krwi. Przydały się na planie?
Większość scen kaskaderskich wykonywałem sam, ale były dwie bardzo niebezpieczne, a szczególnie jedna, w której kaskaderzy byli potrzebni. Może gdyby to było ostatnie ujęcie, to bym się zmierzył z tym wyzwaniem. Większość filmu to był olbrzymi wysiłek fizyczny. Było dużo biegania, strzelania, walki czy wspinania się po ścianach. To może się wydawać proste, gdyby to porównywać do produkcji np. Jamesa Bonda. Z pewnością jednak moje dzieciństwo spędzone na boisku i wybiegane wtedy kilometry, przydały się na planie filmu „Kurier”.
Nie ciągnęło cię nigdy w stronę kariery sportowej, ojciec nie namawiał?
Mnie nie ciągnęło, a ojciec oczywiście namawiał i to bardzo mocno. Człowiek jednak nie powinien żyć marzeniami swoich rodziców. Miałem ogromne szczęście, że spotkałem właściwe osoby, które uświadomiły mi, że to nie moja droga. Wierzę, że aktorstwo to była dobra decyzja. Cieszę się też, że dojrzałem na tyle, by móc powiedzieć tacie: „nie”. Oczywiście to była ciężka przeprawa, ale dzisiaj on stoi po mojej stronie i wspiera mnie na 100 procent.