Prestiż, pot i łzy na Wimbledonie. Najstarszy turniej tenisowy świata od kuchni
3 lipca, 2019
„Wyglądali, jakby się ugotowali na żywo”. Historia lęku przed bombą atomową
4 lipca, 2019

„Nie jestem chodliwym towarem”. Aktorka Grażyna Barszczewska wciąż jest w drodze

Grażyna Barszczewska ma w swoim dorobku artystycznym ponad 200 ról dramatycznych i komediowych (fot. mat. pras.)

Choć ma w swoim dorobku artystycznym ponad 200 ról dramatycznych i komediowych oraz pół wieku spędzone na scenie, wciąż mówi, że jest jeszcze w drodze. Dzięki temu widzowie mogą oglądać Grażynę Barszczewską grającą starą, zmagającą się z niesprawnością Marlenę Dietrich, walczącą o byt i miłość dojrzałą matkę, czy emerytowaną… Burdelmamę. – Staram się patrzeć na siebie chłodnym okiem, bo nie jestem zakochana w sobie z wzajemnością. Nie biczuję się jednak swoimi porażkami – mówi aktorka. Ostatnio swoimi wspomnieniami nie tylko na temat kariery artystycznej podzieliła się w książce „Amantka z pieprzem”. Portalowi Kultura wokół Nas zdradziła, czy popularność w jej przypadku to tylko blaski czy też cienie, jakim kolegą na planie był Robin Williams oraz czy nie brakuje jej nowych ról filmowych.

To Pani pierwsza biografia, długo trzeba było Panią na nią namawiać?

Na biografię nie byłam i nadal nie jestem gotowa. Rzeczywiście, kilkakrotnie miałam takie propozycje, na które nie przystałam. Biografia? To trochę pachnie podsumowaniem, a ja wciąż jestem w drodze i mam nadzieję, że jeszcze coś przede mną. Po kilku spotkaniach z Grzegorzem Ćwiertniewiczem – kiedy wiedziałam już, że to z nim chcę porozmawiać – zdecydowaliśmy, że jeśli już, to niech to będzie rozmowa, spotkanie z drugim człowiekiem, zawsze dla mnie ważne. A co z tego wyniknie – zobaczymy.

Wynikiem tych spotkań jest książka „Amantka z pieprzem”, która rzeczywiście bardziej przypomina wywiad- rzekę.

Rozmawiamy na różne tematy, także kontrowersyjne, bolesne… takich zwykle nie porusza się w wywiadach, które publikują popularne tygodniki. Wydawało mi się, że skoro już rozmawiamy, to warto porozmawiać poważnie, choć bez zadęcia, które jest mi obce. Podczas naszych spotkań było też sporo żartów, więc i w książce tego koloru nie brakuje. Jest to również szansa spotkania z czytelnikiem, który do tej pory był moim widzem czy słuchaczem. To dla mnie nowy, cenny kontakt.

Tu z autorem książki Grzegorzem Ćwiertniewiczem (fot. Małgorzata Ludkiewicz/DK Świt)

Tytuł książki „Amantka z pieprzem” to opinia jednego z reżyserów na Pani temat…

Kiedy po otrzymaniu propozycji zagrania Niny Ponimirskiej w „Karierze Nikodema Dyzmy” spotkałam się z reżyserem Janem Rybkowskim, nie kryłam swoich obaw dotyczących tej roli. Byłam już po lekturze skądinąd świetnej powieści Tadeusza Dołęgi Mostowicza, ale główna rola kobieca wydawała mi się mało ciekawa, mdła, zbyt jednostronna. Miałam wtedy apetyt na bardziej skomplikowane role, charakterystyczne, trudniejsze. I takie oprócz amantek grałam już w teatrze, w telewizji. Zaproponowałam więc reżyserowi, że chętnie zagram w tym serialu jakąś mniejszą rolę, nawet epizodyczną, ale charakterystyczną, z pazurem, a nie taką liryczną amantkę. I wtedy Rybkowski skwitował: „pani jest amantką, ale taka amantką… z pieprzem”.

Ale skojarzenie z tą rolą przez miliony widzów Pani nie przeszkadza?

Nie, bo film jest świetny. Kolejne pokolenia go oglądają w różnych programach telewizyjnych, ludzie kupują płyty, oglądają nawet wielokrotnie. Oparł się czasowi i modom, przyniósł mi nieoczekiwaną popularność, a jeszcze rzeczywistość ciągle pokazuje nam nowych, kolejnych Dyzmów. Bardzo dobrze wspominam też pracę na planie z Romkiem Wilhelmim, Izą Trojanowską, Bronkiem Pawlikiem, Lolkiem Pietraszakiem, a także współpracę z Markiem Nowickim, operatorem i reżyserem tego serialu, czy z naszą polską  laureatką Oscara – Ewą Braun, z którą nie po raz pierwszy spotkałam się w pracy. Jednakże realizując zdjęcia do „Kariery…” nie mieliśmy świadomości, że robimy wyjątkowy, kultowy film. Wszyscy pracowali rzetelnie bez presji wielkiego sukcesu, a jednak „Kariera Nikodema Dyzmy” ciągle żyje, zyskała wysoką pozycję także w oczach krytyki i ogromną popularność u widzów. To nie zawsze idzie w parze.

Na deskach Teatru Ateneum z Grzegorzem Damięckim (fot. Marcin Wegner)

Podobny sukces i artystyczny i frekwencyjny odnosi pani w spektaklu „Sceny niemalże małżeńskie Stefanii Grodzieńskiej”. Gra go pani z Grzegorzem Damięckim od ośmiu lat w Teatrze Ateneum.

Nie spodziewałam się takiego wzięcia u widzów i recenzentów, kiedy pisałam scenariusz dziewięć lat temu. Widać ten rodzaj rozrywki, bliski Kabaretowi Starszych Panów jest widzom potrzebny. Nie wszyscy na szczęście dają się ogłupić niewybrednym żartom, nieśmiesznym także dla mnie.

Wywołała Pani hasło: popularność. W Pani przypadku kojarzy się chyba z samymi blaskami, czy jednak były jakieś cienie?

Nie odczuwam jakiejś męczącej uciążliwości w publicznym funkcjonowaniu.  Żartuję, że jak się nie umaluję „na Barszczewską”, to rzadko kto mnie pozna, chyba że po głosie… Nie pamiętam jakiś niesympatycznych dowodów popularności,  spotykam się z bardzo miłymi, budującymi określeniami. Ostatnio na targach książki w związku z premierą „Amantki z pieprzem” usłyszałam od kilku osób podziękowanie za to, że nie gram w tym, w czym nie chcieliby mnie widzieć. To daje do myślenia i nie mogę tych widzów zawieść, nawet licząc się z uszczerbkiem dla mojej kieszeni. Poza tym nie chodzę tam gdzie trzeba bywać, omijam szerokim łukiem modne przyjęcia czy „celebryckie eventy”, nie wrzucam do sieci selfie z nową fryzurą, nie przywołuję paparazzich w trudnych chwilach życia, nie jestem więc ich chodliwym towarem. Jeżeli mam akurat wolny czas, to wolę go wykorzystać dla rodziny czy dobrej książki.

Tu z Bronisławem Pawlikiem jako Nina Ponimirska w „Karierze Nikodema Dyzmy” (fot. Filmoteka Narodowa)

W pani książce można znaleźć swoisty kalejdoskop dokonań zawodowych. To była też okazja, żeby trochę powspominać?

Kalendarium zamieszczone w książce zawiera listę moich prac w teatrze, filmie, telewizji czy radiu, nie wymieniając kabaretu czy estrady. Trochę się tego uzbierało, ponad 200 ról. Trwam przecież w tym zawodzie bez pauzowania prawie pół wieku! Ale nie omawiamy, nie analizujemy moich ról. Wracam tylko do tych kilku, które były jakimś istotnym zwrotem w moim życiorysie artystycznym. Grzegorz Ćwiertniewicz jako historyk teatru i pasjonat filmu, literatury, prowokował i wyszukiwał z mojego dorobku takie nietypowe realizacje, które to ukazywały. A wspomnienia? Staram się patrzeć na siebie chłodnym okiem i zapominać o miłości własnej, co z pewnością nie jest łatwe, ale nie jestem zakochana w sobie ze wzajemnością i nie „nasładzam” się swoimi sukcesami – niech to robią inni!

Nie biczuję się jednak swoimi porażkami – inni to z pewnością zrobią! Bywa, że roli, którą już mam za sobą, nie pamiętam. Mam w sobie taki mechanizm obronny: to czego już nie mogę udoskonalić, poprawić, zmienić – wyrzucam z pamięci, na którą zapisuję nowe, aktualne role. Wspominam natomiast te wielkie osobowości, z którymi zetknęłam się na swojej drodze,  chcę także dla innych odświeżać o nich pamięć. Miałam i mam to szczęście pracować z utalentowanymi, wybitnymi twórcami. Niektórzy odeszli, ale obdarowali mnie hojnie swoim talentem i przyjaźnią, wśród nich: Dudek Dziewoński, Stanisław Różewicz, Kazimierz Dejmek, Stefania Grodzieńska, Jerzy Grzegorzewski, Wojciech Młynarski, Kazimierz Kutz… Wiele im zawdzięczam.

Tu z Edwardem Dziewońskim (fot. archiwum)

Zawód aktora to trochę loteria…

To prawda. Element szczęścia jest tu niezwykle istotny. Oczywiście szczęściu trzeba pomagać, albo może bardziej – nie przeszkadzać. Przez całe moje życie zawodowe staram się wykorzystać to, co mi los przynosi. Ale porażki także są wpisane w tę loterię. Wciąż jednak przychodzę z radością i nadzieją na pierwsze spotkanie z twórcą, którego nie znam. Uczę się jego nowego spojrzenia, odmiennej estetyki, innego języka teatralnego czy filmowego.

To fascynujące, jaki z tych martwych literek w scenariuszu powstanie człowiek. Lepimy go wspólnie, nadajemy mu taką czy inną powierzchowność, tworzymy jego świat wewnętrzny, dodajemy temperament, przywary… trochę bawimy się w Pana Boga. A ja kocham takie sytuacje, kiedy autor czy reżyser wymaga ode mnie nowych środków wyrazu. „Nie, nie pani Barszczewska! Tak to już pani grała, teraz proszę sięgnąć do czegoś innego, nowego…”. To jest twórcze i taka współpraca jest arcyciekawa. 

Skoro jesteśmy przy sukcesach, to przy okazji filmu Roberta Glińskiego dotarła do Pani pochlebna opinia aż zza oceanu od Meryl Streep.

Zupełnie niespodziewane i w dodatku bardzo miła, bo co by nie mówić, koleżanka po fachu  pozytywnie zareagowała na moją rolę w jakimś wywiadzie po filmie „Wszystko, co najważniejsze”. To dla mnie wielki zaszczyt.

(fot. zaagencja.com)

W książce przewijają się opinie różnych znanych postaci ze świata kultury na Pani temat. Jedna z nich głosi, że gdyby urodziła się Pani w USA, to miałaby szansę być jak… Meryl Streep.

(śmiech) To powiedział Józef Hen po premierze „Niezatańczonego tanga” na podstawie twórczości Wiesława Myśliwskiego w moim macierzystym Teatrze Polskim. No cóż, daję z siebie wszystko… Jeśli chodzi jednak o porównania, to pomijając wiele innych różnic, jest także ta, że bardzo niewiele jest u nas ciekawych scenariuszy, współczesnych sztuk dla dojrzałych kobiet.

Funkcjonuje stereotyp: albo nadopiekuńcza mamuśka, albo upierdliwa teściowa, albo babunia piekąca słodkie ciasteczka dla wnucząt. Tym bardziej więc doceniam, że udaje mi się grać starą, zmagającą się z niesprawnością Marlenę Dietrich, walczącą o byt i miłość dojrzałą matkę, czy emerytowaną… Burdelmamę.

Tu w spektaklu „Marlena. Ostatni koncert” (fot. Katarzyna Chmura)

Zagrała Pani w dużej zachodniej produkcji, w filmie „Jakub kłamca”, gdzie zetknęła się z Robinem Williamsem. Jak wspomina Pani to spotkanie?

To było bardzo ważne spotkanie. To był wspaniały artysta, piękny człowiek. Nie miałam z nim oddzielnych scen, te grałam z moim filmowym mężem, Allanem Arkinem – Oscarowym hollywoodzkim aktorem, ale z Robinem spotykaliśmy się na planie w scenach zbiorowych. Był świetnym kolegą, bardzo skromnym, normalnym, uczynnym i bardzo profesjonalnym. Zwracał uwagę na drugiego człowieka. Zdjęcia kręciliśmy w trudnych warunkach, późną jesienią w deszczu. Pamiętam, kiedy mój syn Jarek, który był jednym z asystentów Robina Williamsa, przemoczył buty będąc cały dzień na planie zdjęciowym i następnego dnia wylądował w łóżku z grypą. Robin, nie widząc go na planie, podbiegł do mnie i zapytał z troską: „co się stało Jarkowi, czy coś jest nie w porządku?” Mógł nie zauważyć jednego z wielu pracujących przy tej wielkiej produkcji z wielkimi gwiazdami hollywoodzkimi. Mogło go to nie obchodzić, a jednak…

Niestety odszedł i to jest bolesne. Wydaje mi się, że jego śmierć samobójcza wiele mówi o kondycji psychicznej wielu artystów, których się podziwia, za którymi krążą paparazzi, wchodzą z butami do ich życia. On ze swoimi emocjami, bardzo cienką skórą, ogromną wrażliwością i talentem najwyraźniej nie poradził sobie z tym wszystkim.                   

Z Wojciechem Malajkatem w spektaklu „Deprawator” w Teatrze Polskim (fot. Marta Ankiersztejn)

Aktualnie gra Pani role w aż siedmiu przedstawieniach w Teatrze Polskim, gościnnie w Teatrze Ateneum, ostatnio w serialu „Szóstka”, ale czy nie brakuje Pani trochę filmu?

Ostatnio, bo dwa lata temu zagrałam w filmie „Plan B” Kingi Dębskiej. Była to nieduża rola w parze z Marianem Dziędzielem, ale rzeczywiście takich ciekawych, poważniejszych propozycji filmowych od kilku lat nie miałam. Scenariusze, które powstają, mówią o problemach młodych ludzi. Głównie dla nastolatków robi się filmy.

Chociaż jest pewna zauważalna tendencja w zachodnim świecie filmu, która pokazuje, że dojrzałe aktorki mają co grać. Piękne role dostają m.in. Judie Dench czy Helen Mirren. Proszę sobie przypomnieć film Michaela Hanekego – „Miłość”, znakomity z dwójką starych aktorów! I ten film zapełniał sale kinowe. Może więc i do nas to przyjdzie, kto wie?

Na scenie Teatru Polskiego w spektaklu „Niezatańczone tango” (fot. Katarzyna Chmura)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *