Wystawa „August Zamoyski. Myśleć w kamieniu”. Intymny świat twórcy stoi otworem
6 grudnia, 2019
„Nadzwyczajni” poruszają z głębi serca. Film twórców „Nietykalnych” w kinach
6 grudnia, 2019

„Nazwisko czasami pomaga”. Szymon Komasa o muzyce, rodzinie i Polsce zagranicą

Baryton Szymon Komasa robi karierę występując na scenach w Polsce i za granicą (fot. Jakub Pleśniarski/Van Dorsen Artists)

Baryton, syn aktora Wiesława, brat reżysera Jana i piosenkarki Mary. Szymon Komasa to jedno z największych odkryć świata operowego ostatnich lat. Choć początkowo miał być wiolonczelistą, postawił jednak na głos, którym z powodzeniem operuje, występując na scenach w Polsce i za granicą, m.in. Carnegie Hall w Nowym Jorku oraz Wigmore Hall w Londynie. – Jestem śpiewakiem operowym, który wykonuje różne style. Dzięki temu propozycje, które do mnie trafiają, są tak różnorodne, od baroku po współczesność – przyznaje Komasa. Ostatnio w Teatrze Studio przedstawił swój autorski recital, zatytułowany „Portret”. – Była to prezentacja mojej osoby w Warszawie, mnie jako artysty – podkreśla. W 2019 roku ukazał się też jego debiutancki album „Polish Love Story” z polskimi pieśniami o miłości. Portalowi Kultura wokół Nas artysta opowiedział o tym, czy towarzyszy mu jeszcze kompleks polskości, jak żyje się z nazwiskiem „Komasa” oraz co myśli o filmie „Boże Ciało” w reżyserii jego starszego brata.

Kilka tygodni temu w Teatrze Studio miał miejsce Pana recital zatytułowany „Portret”. Czy to była premiera z takim repertuarem i oprawą sceniczną?

I tak i nie. Repertuar zbierałem przez lata doświadczeń, studiując za granicą i tam występując. Pieśni, które znalazły się w tym recitalu, to zbiór moich podróży. W takiej oprawie teatralnej ze światłami, które odgrywały ogromną rolę, to była rzeczywiście premiera. Wątpię, by taki repertuar był w Warszawie wcześniej wykonywany i to jeszcze na scenie teatralnej.

Jakie to były pieśni?

Recital zatytułowano „Portret Szymona Komasy”, więc była to prezentacja mojej osoby w Warszawie, mnie jako artysty. Postanowiłem więc, że w repertuarze znajdą się pieśni, które miały na mnie wpływ, czyli klasyki współczesności. Nie zabrakło też pieśni romantycznych, ale także typowo klasycznych. Stawiałem czoła istnych śpiewaczym i operowo-pieśniarskim legendom, takim jak „Król Olch” Schuberta czy pieśni Rachmaninowa. To istna kobyła do śpiewania, ale jakże niesamowita do słuchania.

Był to portret, a właściwie autoportret, bo malował Pan ze sceny swój obraz, zarówno jako wykonawca, jak i reżyser.

Uwielbiam komunikować się z publicznością. Znam wiele szczegółów na temat tych pieśni, jak one powstawały, ponieważ studiowałem z tymi, dla których niektóre z nich były pisane. Dzięki temu mogłem opowiedzieć publiczności ich historię. To coś, czego nie przeczyta się w internecie czy nawet w książkach.

(fot. mat. pras.)

Na scenie nie był Pan jednak sam.

Tak, mam wspaniałego akompaniatora, pianistę, z którym pracuję od lat. Dostaliśmy wiele nagród na międzynarodowych konkursach, jak byliśmy jeszcze studentami. Ten powrót jest dla mnie fantastyczny.

Ponadto spotkanie z warszawską publicznością było dla mnie bardzo szczególne. Jestem stąd, pomimo że urodziłem się w Poznaniu, to wychowałem w Warszawie. Zależało mi, żeby ten recital zapisał się w pamięci jako coś wyjątkowego. Chciałem, żeby był taką kliszą, niemalże filmową dla słuchacza, nie tylko dla ucha, ale też dla wzroku.

Czy forma występu ma szansę powtórzyć się w innych miastach w Polsce?

Zobaczymy, na razie moja wyobraźnia nie idzie tak szeroko, żeby myśleć, jak to się rozwinie. Wierzę, że to dopiero początek i takie recitale będą jeszcze miały miejsce, nawet w bardziej rozwiniętych formach.

Podczas recitalu w warszawskim Teatrze Studio śpiewakowi towarzyszył pianista Michał Rot (fot. mat. pras.)

A co z materiałem z debiutanckiej płyty „Polish Love Story”, która miała swoją premierę w tym roku, czy on też będzie prezentowany na koncertach?

Tak, jak najbardziej. O szczegółach nie mogę jeszcze mówić, ale jest planowana duża trasa koncertowa w największych salach koncertowych na świecie. Cieszę się, bo nie wiem, czy któryś z polskich artystów w historii miał możliwość wykonywania tych utworów w Londynie czy Nowym Jorku.

Na płycie znalazły się same pieśni polskie. Chce Pan w ten sposób promować Polskę na świecie?

Tak, ta promocja jest wręcz kluczowa, bo jak wskazuje sam tytuł płyty – „Polish Love Story” opowiada polską historię miłości. Tyle się teraz dzieje złego, ten „hejt” słowny w Internecie jest wręcz obezwładniający, ludzie pozwalają sobie na tak wiele. Tworząc ten album chciałem wyjść z pozytywnym przesłaniem, że nasz język posiada wiele piękna w sobie i niesamowitą historię.

Ta płyta ma skłaniać do refleksji nad tym, że żyjemy we wspaniałym kraju, w którym tworzą wybitni ludzie. Geograficznie leżymy w idealnym miejscu, bo łączymy ze sobą Zachód i Wschód. Warto o tym mówić przy promocji polskiej sztuki, a w tym przypadku polskich pieśni.

Czy jeżdżąc po świecie dostrzega Pan, że opinia o Polsce się zmienia, pogarsza?

Świat operowy jest trochę inny, bardziej zamknięty. Ci ludzie fruwają te dwa metry nad ziemią i nie do końca wiedzą, co się dzieje poza operą. Zdanie na temat polskich artystów i Polaków w ogóle jest wręcz fantastyczne. To są bardzo ciężko pracujący ludzie, którzy każdego dnia przez ostatnie 20 lat walczyli, żeby opinia na temat „Polaka złodzieja” się zmieniła. To się udało i mam nadzieję, że tak pozostanie. Poza tym, trzymam kciuki za każdą nową osobę wyjeżdżającą do pracy za granicą. Oni często stawiają wszystko na jedną kartę, ryzykują bardzo dużo.

Jak byłem młodszy, to będąc za granicą odnosiłem wrażenie, że muszę się tłumaczyć ze skomplikowanej historii naszego kraju, z tego skąd pochodzę. Teraz absolutnie już tak nie mam, wręcz podkreślam to, że mam wschodnioeuropejski akcent. Nie wstydzę się go, nie walczę z tym i nie kopiuję niczego.

Ten kompleks polskości przeminął?

Tak, ale pamiętam, że jeszcze na studiach spotykały mnie teksty pokroju: „przyszedł Polak, chowajcie klucze od samochodów”. To był 2008 rok, więc wcale nie tak dawno temu. To bolało, a nie miałem jeszcze wtedy w sobie odwagi, żeby na to odpowiedzieć albo zupełnie zignorować. Teraz nie widzę już potrzeby wchodzenia w tego typu dyskusje, zwłaszcza że na przestrzeni ostatnich lat, tak wiele dobrego wydarzyło się w polskiej kulturze. Oscar dla Pawła Pawlikowskiego, dopiero co Nobel dla Olgi Tokarczuk. To naprawdę niesamowite i wzruszające dla tego kraju.

(fot. Jakub Pleśniarski/Van Dorsen Artists)

Pochodzi Pan z artystycznej rodziny, ale czy nazwisko Komasa częściej Panu pomagało czy przeszkadzało?

Ostatnio miałem taką sytuację, że gdy kupowałem coca-colę w sklepie w Polsce, za którą chciałem zapłacić kartą, okazało się, że z jakiegoś powodu nie działa. Sprzedawczyni spojrzała na nią i powiedziała: „a, to ten Komasa, tylko który: śpiewający, tańczący czy ten co robi filmy?”. Sytuacja była na tyle abstrakcyjna, że odpowiedziałem: „tańczący”, na co ona pozwoliła mi sobie wziąć tę colę. (śmiech) Jak widać czasami nazwisko pomaga, ale mam wrażenie, że wcale nie było tak od początku.

Czułem opór środowiska, że „wam Komasom jest łatwiej, że pochodzicie od tych Komasów”. Wcale nie było, bo wszyscy pracowaliśmy bardzo ciężko. Pochodzę z rodziny osób szalenie ambitnych i jak teraz na to patrzę, to być chowanym w takim domu, to była ogromna odpowiedzialność. Na szczęście każdy z nas bardzo szybko odkrył, co chce robić w życiu. Może u Mary i Zosi trwało to trochę dłużej, ale dla nas z Jaśkiem, moim starszym bratem, to było jasne od początku. Na to, żeby dostać się tam, gdzie teraz jesteśmy, pracowaliśmy codziennie, od kiedy byliśmy małymi chłopcami. Nie miało na to wpływu ani nazwisko, ani rodzina, ani to, że mój tata był tym, kim był. Po upadku komunizmu dotknęło nas to samo, co wszystkich. Żeby mieć na lekcje języka, tańca, moja mama sprzedała BMW i jeździliśmy maluchem do szkoły muzycznej we czwórkę z dwiema wiolonczelami. Nikt nie narzekał, bo każdy widział w tym sens.

Zanim został śpiewakiem, miał być wiolonczelistą (fot. Jakub Pleśniarski/Van Dorsen Artists)

A propos wiolonczeli, to chyba nie był Pana ukochany instrument. Dlaczego?

To wspaniały instrument, ale rzeczywiście nigdy go nie pokochałem, ale za dużo mi dał. Mój głos często jest porównywany do dźwięku wiolonczeli. Myślę, że głowa siedmioletniego chłopca opanowała ten dźwięk na tyle, że zacząłem go w naturalny sposób imitować i tak już zostało. Mam dosyć nietypową barwę głosu, która jest ciemna, a zarazem ciepła. Taka też jest wiolonczela. Moja osobowość nie potrafiłaby jednak schować się za pudłem rezonansowym. To, co robię na scenie jest zawsze mocno fizyczne i muszę mieć wtedy dostęp do całego mojego ciała.

Taki wiolonczelista nie jest też na pierwszej linii frontu.

Szczerze, to ja tak o sobie nie myślę. Bardzo się cieszę, że jest takie medialne zainteresowanie moją osobą, ale nie myślę o tym w ten sposób, że dzięki temu nasycam swoje własne ego. Oczywiście bardzo cieszy mnie to, że przy okazji premiery „Polsh Love Story” ukazało się tyle artykułów, ile zwykle w przypadku artystów popowych. Jestem przecież artystą niszowym, bo operowym, od tzw. elitarnej muzyki.

Jako rodzeństwo bardzo się wspieracie, także publicznie. Zawsze tak było?

Nie, kiedyś to była tragedia. Np. dostałem od brata na lodowisku łyżwą, a jeszcze wcześniej, jak się urodziliśmy z Mary, to Jasiek z wściekłości wyrzucił telewizor przez okno. Zosia, jak się komuś z nas coś udawało, to się obrażała i chowała pod łóżko, więc nie było tak, jak jest teraz. Z czasem nauczyliśmy się wspierać dlatego, że rozumiemy się nawzajem. Wykonujemy podobne zawody i potrafimy sobie powiedzieć coś, co nie będzie krytyką, tylko wsparciem.

Wcześniej nie było to takie naturalne. Pamiętam, jak Jasiek wypuścił swój pierwszy film, „Salę samobójców”, w którym co do drugiej sceny miałem jakieś uwagi. Teraz oglądając wraz z nim „Boże Ciało” na Festiwalu w Wenecji byłem wzruszony, aż odebrało mi mowę. Czy są jakieś rzeczy, które zmieniłbym w tym filmie? Pewnie tak, ale on nie potrzebuje już moich uwag. Przyjąłem ten film taki jaki jest, bo jest jego.

Ze starszym bratem – Janem Komasą, którego film „Boże Ciało” miał swoją premierę na festiwalu w Wenecji (fot. arch. rodzinne)

Film „Boże Ciało”, jeśli dostanie nominację do Oscara, może spełnić wspólne marzenie, które wraz z rodzeństwem miał Pan od dzieciństwa.

Szczerze wierzę, że w życiu Jaśka przyjdzie ta nominacja. Czy to teraz, czy przy okazji następnych filmów. Obserwowałem jego rozwój od samego początku. Pamiętam, kiedy moja mama kupowała papier toaletowy i on zabierał go, tworząc na rolce tego papieru komiksy. Potem je zwijał i oddawał tak, że nikt nie zauważał, że tam cokolwiek było narysowane. Zawsze miał swój wewnętrzny świat, jest szalenie wrażliwą osobą, zupełnie inną niż ja. Dużo rzeczy trzymał w sobie. Teraz, jak czasem rozmawiamy, to potrafi mnie za coś przeprosić z przeszłości, za rzecz, która nie ma żadnego znaczenia. Widzę, że to dla niego ważne, bo kiedyś nie umiał o tym mówić, a teraz potrafi.

Jeśli zaś chodzi o Oscary to dla mnie i Mary, jak byliśmy dziećmi, miały one szczególne znaczenie, zupełnie jak jakaś świętość. Zośka była jeszcze trochę za mała i zawsze zasypiała po drugiej nominacji. Jasiek budził się, jak wstawał do szkoły, czyli na najważniejsze kategorie. O dziwo, już nie oglądam Oscarów. Owszem interesuje mnie, kto dostał nagrodę, ale wyrosłem z tego. Pozostały jednak z tego jedne z najpiękniejszych wspomnień.

Tu z mamą Giną Komasą w Wiedniu, gdzie artysta mieszka na co dzień (fot. arch. rodzinne)

Siostra bliźniaczka – Mary Komasa wróciła po kilkuletniej przerwie z nową płytą i również może liczyć na Pana wsparcie.

Ona jest tą samą, ale jednak inną osobą. Jest bardziej dojrzała, mocno angażuje się w akcje społeczne. To dla niej istotne, bo mieszkając w Berlinie, może głośno mówić o tym, jaka jest sytuacja na świecie. Odnalazła też siebie jako kobieta i wie, czego chce. Trochę więcej czasu potrzebuje teraz na rozwój swoich płyt, dlatego że poza solowymi albumami, współtworzy też muzykę ze swoim mężem Antkiem do filmów, nie tylko Agnieszki Holland, ale także produkcji amerykańskich i niemieckich.

Jak się porówna jej pierwszą płytę, wydaną cztery lata temu, a tę teraz, to słychać ogromny wpływ muzyki filmowej. Myślę więc, że te kilka lat w jej przypadku, to nie było zniknięcie, ale rozwinięcie.

Czy dla śpiewaka operowego ma znaczenie to, jak żyje, co je, co pije?

Każdy z nas jest inny i to jest sprawa bardzo indywidualna. Dla mnie nie ma to tak wielkiego znaczenia. Nie jem wszystkiego ze względu na to, że urodziłem się z dysfunkcją nerek i mam specjalną dietę. Generalnie najlepiej na śpiew działa mentalny spokój głowy, czyli żadnych histerii i dramatów w życiu prywatnym. To, co jest istotne, to żeby porządnie się wyspać. Głos uwielbia sen, bardziej niż cokolwiek.

Wiem, że ludzie piją żółtka, czy białka z jajek, olej rzepakowy, albo siemię lniane. Ja tego nie robię, nie muszę. Może dlatego, że od zawsze fizyczność i sport miało dla mnie znaczenie, przez co moje ciało szybciej się przystosowuje. Wydaje mi się, że siła fizyczna, którą czerpałem z wszystkiego, co robiłem, jak byłem młodym chłopakiem, ma wpływ na to, ile mogę wytrzymać w śpiewie.

Scena to dla niego naturalne miejsce pracy (fot. mat. pras.)

Bierze Pan udział w wielu projektach muzycznych. Co decyduje o dokonywanych wyborach?

Zdarzały się w moim życiu propozycje, po których nie mogłem spać, dlatego że odmówienie wiązało się z tym, że krok w stronę międzynarodowej kariery musi jeszcze poczekać. Jest różnie, ale wiem na pewno, że jeśli będę za często robić projekty z muzyką współczesną, to zaczną mnie odbierać jako śpiewaka tylko i wyłącznie od tego gatunku. Jestem przede wszystkim śpiewakiem operowym, który wykonuje różne style. Dzięki temu propozycje, które do mnie trafiają, są tak różnorodne, od baroku po współczesność. Potrafię to wszystko wykonywać w ciągu jednego sezonu.

Zeszły był dość zwariowany, bo aż jedenaście produkcji operowych. Takiego czegoś jeszcze nie miałem, ale za to dużo się nauczyłem. Ten sezon jest znacznie spokojniejszy, a wybory, których dokonałem będą mieć ogromne znaczenie w przyszłości. Stawiam na rozwój i wszystko, co zarabiam, inwestuję w siebie. Jeżdżę teraz np. do fantastycznego operowego nauczyciela z Włoch. Znalazłem też w końcu czas, żeby odetchnąć.

Teraz występuje Pan np. w austriackim Grazu.

Tak i jestem tam do końca listopada. Jest też jeszcze jeden projekt za oceanem, o którym niestety nie mogę mówić. Gdyby wypalił, to nie dość, że byłby tym, co lubię najbardziej, czyli robieniem czegoś, czego jeszcze nie wykonywałem w życiu, a na dodatek z obsadą i twórcami, o których każdy śpiewak może tylko pomarzyć. Jeśli nie wyjdzie, to będzie znaczyć, że nie byłem jeszcze na to gotowy. Najwyżej zachowam sobie maila z ofertą tej pracy na pamiątkę.

(fot. Jakub Pleśniarski/Van Dorsen Artists)

A co nowego w Polsce?

Na razie wiem, że będę robić „Carmen”, mojego pierwszego torreadora we Wrocławiu. Po raz pierwszy będę też pracować z Michałem Znanieckim przy okazji opery „Don Giovanni” w Warszawskiej Operze Kameralnej. Ponadto wracają stare tytuły. Jest jeszcze jeden nowy projekt, który jeśli wyjdzie, to będzie miał przynajmniej takie znaczenie, jak „Tramwaj zwany pożądaniem” w Teatrze Wielkim w Łodzi.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *