Westerplatte, Wolne Miasto Gdańsk, 1 września 1939, godzina 5:32. Po krótkiej, półgodzinnej walce, kapituluje polska składnica tranzytowa, zdobyta z zaskoczenia przez niemiecką kompanię szturmową wspieraną ostrzałem pancernika Schleswig-Holstein. Ostatnia placówka potwierdzająca prawa Rzeczypospolitej do Gdańska okazuje się bardzo łatwą zdobyczą. Żołnierze są nieprzygotowani do obrony, dowódcy brak woli walki. Sprzeczne rozkazy łamią morale załogi w pierwszych chwilach wojny. Nad koszarami zawisa złowrogi sztandar ze swastyką. Niemcy świętują szybkie przyłączenie Gdańska do Rzeszy…
Tak wyglądałaby historia obrony Westerplatte – miejsca, gdzie zaczęła się II wojna światowa, gdyby nie dramatyczne decyzje i rozkazy wydane przez jednego z dowódców, który wbrew wszystkim zdecydował się walczyć. Gdyby nie poświęcenie i krwawy trud jego żołnierzy, którzy bez rozkazów zdecydowali się pozostać na stanowiskach, aby przywitać Niemców seriami kul zamiast białych flag. Załogi składnicy, jaka w nieludzkim wysiłku, łamiąc rozkazy, buntując się i stawiając desperacki opór, postanowiła za wszelką cenę bronić ostatniego skrawka polskiego wybrzeża w Gdańsku.
Stary świat odchodzi
25 VIII 1939, Gdańsk, Wojskowa Składnica Tranzytowa na Westerplatte, godzina 8.17
– Już go widać, już płynie. Prosto na nas. Bach, bach! Zaraz wszystko się zacznie – powiedział podporucznik Kręgielski.
– Forteca pod pełną parą – mruknął Sobociński, jedyny w cywilnym ubraniu wśród wojskowych, a przecież formalnie ich zwierzchnik. – Nie żałują węgla.
– Za pozwoleniem, panie pułkowniku – żachnął się porucznik Grodecki. – Był przestarzały już wtedy, kiedy go zbudowali. Po wojnie Niemcy zrobili z niego hulk, pływające koszary. Dopiero za Hitlera awansował na flagowy okręt Kriegsmarine. Na chwilę! Dziś szkoli uczniaków. I nie chodzi na węgiel, tylko na ropę.
– Nie przeczę, przyjacielu. – Sobociński oderwał oczy od lornetki. – Jednak dali mu eskortę, jakby na pokładzie był sam Führer. Spójrz – wyciągnął rękę – ma dwie wieże, działa ze trzysta milimetrów. Nie licząc kilkudziesięciu pomniejszych, przy których wasza prawosławna siedemdziesiątkaszóstka jest jak packa na muchy.
– Co z tego – Grodecki śledził ruch nadciągającego wroga z taką uwagą, jakby chciał wtłoczyć okulary w oczodoły – skoro z tych dwieścieosiemdziesiątekósemek nigdy w nic nie trafił?
– Naprawdę? – zdziwił się Sobociński.
– Na Jutlandach, albo jak Szkopy mówią: w bitwie na Skagerraku, sam dostał pociskiem.
– Ha, nie taki znowu straszny, jak go malują.
Stali w lasku na północnym brzegu półwyspu, nieopodal chronionych nasypami magazynów amunicyjnych, chłonąc słony oddech morza i pisk mew i wypatrując wroga. A ten widoczny był w całej pełni. Pancernik Schleswig-Holstein szedł równym zachodnim kursem. Zbliżał się – wyniosły, z dwoma kominami, dwoma masztami, nadbudówkami rozszerzającymi się kilkanaście metrów nad pokładem, szeroko osadzony w wodzie. Na pokładzie dostrzec można było szeregi marynarzy Kriegsmarine w białych czapkach i bluzach, wyprężonych w postawie zasadniczej.
O autorze
Jacek Komuda to zawodowy pisarz i historyk, który specjalizuje się w dziejach Rzeczypospolitej szlacheckiej. Autor powieści historycznych, które sprzedały się w łącznym nakładzie pół miliona egzemplarzy. Autor otrzymał też stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, przyznawane w ramach pierwszego etapu konkursu na scenariusz filmu historycznego.
Do najsłynniejszych powieści autora należy czterotomowy cykl „Samozwaniec”, który opowiada o wyprawie Polaków na Moskwę na początku XVII w. Zajął się też historią Polski XX w. Jego powieść „Hubal”, opowiadająca o losach legendarnego zagończyka i dowódcy, majora Henryka Dobrzańskiego, który nie złożył broni we wrześniu 1939 roku, nie przeszła bez echa.