Warszawa w odbudowie… „Najlepsze miasto świata” na gruzach starego porządku
15 marca, 2020
Bohaterowie drugiego planu czy kluczowe postaci ekspedycji. „Lekarze w górach”
17 marca, 2020

„Lubię oglądać się w krzywym zwierciadle”. Irena Santor na scenie i prywatnie

Irena Santor niedawno świętowała 60-lecie swojej pracy artystycznej (fot. Mariusz Dmowski)

Uwielbiana przez kolejne pokolenia słuchaczy za wyjątkową muzykalność, urok osobisty oraz emocje, które na jej koncertach tworzą wspaniałą atmosferę. Irena Santor nagrała ponad tysiąc piosenek, z których wiele stało się niezapomnianymi przebojami jak: „Tych lat nie odda nikt”, „Powrócisz tu”, „Już nie ma dzikich plaż” czy „Embarras”. Z okazji 60-lecia pracy artystycznej ruszyła w trasę koncertową zatytułowaną „Śpiewam czyli jestem”. – Muszę przyznać, że całe życie kusi mnie, żeby nie śpiewać ciągle tych samych piosenek. Jeżeli jednak publiczność którąś szczególnie lubi, to jest to dla mnie wyróżnienie. Będę ją śpiewać, to mnie nie nudzi – deklaruje artystka. W rozmowie z portalem Kultura wokół Nas wspominała swoje początki na teatralnych deskach Ateneum i Syreny, zdradziła również, jakie ma hobby oraz jakie ma dwa muzyczne marzenia.

Niedawno minęło 60 lat Pani artystycznej. Jak to zleciało?

Nie wiem jak, ale rzeczywiście zleciało i to galopem. Ani się obejrzałam i aż tyle lat minęło. Nie rozumiem, jak to się mogło stać, ale się stało. Najważniejsze jednak, że w jakiejś kondycji wytrzymałam te wszystkie lata i w dalszym ciągu pracuję. Z dumą muszę przyznać, że wciąż jest zapotrzebowanie na moje koncerty. Jeżdżę i nie mam „odpukać” złych ocen.

W końcu wykonuję zawód, który często jest ulotny, krótkotrwały czy wręcz sezonowy. Przydarzyło mi się coś nadzwyczajnego, że trwa on przez całe życie. Czuję się tym wyróżniona. To trwanie na scenie powoduje jednak pewien niepokój, zwłaszcza jeśli chodzi o repertuar. Sama drążę ten temat, zastanawiając się, która piosenka powinna już zejść, a która była zaśpiewana tak, że nie wybrzmiało to, o co w niej naprawdę chodzi. Trochę jak aktor dopracowuję swoją rolę. To też jest praca mocno wyjazdowa, bo wokaliści nie pracują w jednym teatrze, co zawsze było dobrocią dla aktorów, którzy mogli poczuć atmosferę jednego miejsca, czasami tylko wyjeżdżając z gościnnymi występami. Z kolei praca estradowców przez cały czas polega na tym, że wyjeżdża się do ludzi.

Cały czas na walizkach.

Tak i traci na tym rodzina, chyba że rozumie specyfikę tego zawodu, ten koloryt, magię, a w końcu uzależnienie. Trudno jest z dnia na dzień powiedzieć: „dziękuję bardzo, było miło, do widzenia – ja już w tej chwili zajmuję się czymś innym”. Podejrzewam, że niezależnie od tego, jak długo jeszcze będę pracowała, a nawet jak już nie, to wciąż będę się tym zawodem zajmowała, bo to siedzi we mnie. To jestem ja, jestem z tego zawodu, on mnie ukształtował.

To jest jednak ciężka praca i wcale nie namawiam moich młodszych koleżanek i kolegów, żeby śpiewali piosenki, choć tak ochoczo wszyscy chcą to robić. Uprzedzam, że jeśli ma to być ich zawód, a praca trafiać do widza, słuchacza, dawać zadowolenie i przeżycie, to uważajcie, bo to jest piekło.

(fot. mat. pras.)

Jubileuszowa trasa zatytułowana jest „Śpiewam, czyli jestem”. Co to oznacza?

Przed laty byłam w wielkiej, zawodowej przyjaźni z Wojciechem Młynarskim, który był bardzo przenikliwym poetą. Kiedyś poprosiłam go, żeby zechciał napisać, czym jest to moje śpiewanie, ale bez komplementów, może krytykować. Zastanowił się i odpowiedział: „śpiewam, czyli jestem”. Bardzo pięknie zresztą napisał słowa: „dźwięk i wiersz, garść słów i ton, to mój świat, mój dom. Tu mieszkam, w domu z nut i wierszy”. To jest właściwie całe moje przesłanie. Wielu ludzi, którzy ze mną rozmawiają namawiam, żeby zechcieli sformułować, czym jest to moje śpiewanie. Ja tego nie wiem, a żyję już tak długo i w końcu chciałabym się dowiedzieć.

Czy publiczność, która pojawia się na Pani koncertach, nie udziela tej odpowiedzi, dzieląc się swoimi wrażeniami?

Wielokrotnie czytam różne opinie i ludzie mi to mówią, ale ciągle jestem niepewna. Na ogół się mówi komplementy: „jakie to było cudne, wspaniałe” albo „nie przypuszczałam, że w tym wieku, taka kondycja”. Wolałabym jednak dowiedzieć się o tym, co napisał Wojtek, o sensie mojego śpiewania. O to chciałabym prosić tych, którzy ewentualnie coś na ten temat napiszą.

Czy to oznacza, że słyszane przez tyle lat komplementy już nie robią na Pani wrażenia?

O nie, nie. Mam bardzo wyczulone ucho i umiem odróżnić zdawkowy komplement od opinii wypowiedzianej serio. Takiej, co to się patrzy prosto w oczy i ją mówi. Oczywiście miłe jest, jak ktoś przyjdzie i powie „ach, jak ja się cieszę”. Potem pójdzie do domu i sobie to wszystko przełoży, pomyśli, więc zostanę z nim czy z nią na jakiś czas.

Irena Santor w Teatrze Syrena, gdzie z okazji jubileuszu odsłonięto poświęcony artystce fotel (fot. Mariusz Dmowski)

W ramach trasy wystąpiła Pani z recitalem m.in. w Teatrze Syrena w Warszawie. Jak ważne to dla Pani miejsce?

Jest w jakimś sensie moim matecznikiem. Gdy odeszłam z Mazowsza, to jeszcze nie wiedziałam, jak „czyta się” piosenkę. Szybko zorientowałam się jednak, że jak chcę powiedzieć tekst piosenki, to go śpiewam. W tych moich odkryciach pomagała mi aktorka Barbara Fijewska, która reżyserowała „Kram z Piosenkami” w Teatrze Ateneum. To ona poprosiła dyrektora Janusza Warmińskiego, żeby zaangażował mnie do chórków. W tej nowej roli występowałam przez dwa sezony. To były jednak prawdziwe „uniwersytety”, podczas których słuchałam, jak śpiewają aktorzy, ale również jak mówią swoje role, ponieważ podglądałam ich na próbach. Np. Aleksandra Śląska to było dla mnie prawdziwe odkrycie Ameryki. To jak ona mówiła, to tak jakby śpiewała, ponieważ jej głos był bardzo śpiewny. Można powiedzieć, że właściwie pisała swoją partyturę. Chodziłam też na próby z udziałem Hanki Skarżanki. To była rasowa aktorka o pięknym, ciężkim, dramatycznym głosie.

Dzięki temu dowiedziałam się, że dźwięk to coś, czym można się bawić, co uruchamia wyobraźnię. To był bardzo ważny moment w mojej pracy artystycznej. Z kolei do Teatru Syrena zwerbowali mnie, ponieważ mieli wystawiać musical. Do tego nigdy nie doszło, ale przez dwa sezony śpiewałam tam po dwie piosenki w dwóch programach. To było wówczas skupisko najwspanialszych estradowców, od Hanki Bielickiej i Ireny Kwiatkowskiej przez moją koleżankę Mazowszankę – Lidkę Korsakównę, po Kazimierza Brusikiewicza, Kazimierza Krukowskiego i wielu innych. Nauczyłam się tam, co to znaczy powtarzać codziennie ten sam monolog czy piosenkę. Stałam za kulisami i słyszałam, jak Adolf Dymsza śpiewa swoje przyśpiewki, ale codziennie trochę inaczej. Tak samo było w przypadku Hanki Bielickiej, która za każdym razem mówiła swój monolog inaczej. Znałam go na pamięć i śmieję się do dzisiaj, jak go sobie przypominam. Z kolei Irena Kwiatkowska, mistrzyni słowa, to była w jakimś sensie „maszynka”, bo w perfekcji słowa mieścił się jej humor, wyobraźnia, aktorstwo, ale codziennie było trochę inaczej. Jestem naprawdę wdzięczna tym aktorom, z którymi pracowałam, bo tam nauczyłam się fachu.

(arch. Teatru Syrena)

A jak wyglądały Pani występy w Syrenie?

Wymusiłam na dyrektorze teatru, że będę śpiewała jedną piosenkę, do której był nagrany podkład. To był ważny utwór, który wymagał dużej oprawy orkiestrowej. I śpiewałam, ale już za trzecim razem przeklęłam swój pomysł, ponieważ musiałam śpiewać identycznie. Wszystko przez ten podkład, który był nagrany w jakiejś atmosferze, emocji. Ja musiałam do tego dołączyć i wyśpiewać swój tekst. Nie powtórzy się jednak emocji tak samo. Jednego dnia tempo jest trochę szybsze, kolejnego odrobinkę wolniejsze, a jeszcze innego śpiewa się tę samą piosenkę piano, w zadumie, a następnie ostro, mocno. Ten przykład nauczył mnie słuchania akompaniamentu, utożsamiania się z nim i zgrania z muzyką. To jest dopiero całość.

Za każdym razem, gdy występuje Pani w Teatrze Syrena, to tak jakby wracała do szkoły?

Może nie do szkoły, ale do wspomnień o tych wielkich aktorach, którzy byli dla mnie wzorem. Właściwie całego zawodu nauczyłam się w Ateneum i Syrenie. Wracam tam też ze wzruszeniem, myśląc o tych ludziach estrady. Dawniej się mówiło tylko o teatrze dramatycznym, a estradę pomijano. To był taki kundelek, że ten zaśpiewa, ten powie monolog, a tamten zatańczy, ale co się za tym kryje, to nikt tego rzetelnie nie oceniał. Mam o to trochę żalu do ówczesnych dziennikarzy. Estrada to precyzyjny do bólu zawód, który ma sprawiać wrażenie, że każdy tak potrafi.

Irena Santor na scenie Teatru Syrena w 2019 roku (fot. Mariusz Dmowski)

W jaki sposób kompletuje Pani repertuar na koncerty tak, by publiczność wyszła usatysfakcjonowana?

Śpiewam oczywiście „Nie ma dzikich plaż”, „Tych lat nie odda nikt”, ale również jedną przedwojenną piosenkę. Muszę przyznać, że całe życie kusi mnie, żeby nie śpiewać ciągle tych samych piosenek. Zwykle zaczynam od tych, które wszyscy znają, w środku koncertu są te, które nagrałam na płyty. Dzisiaj płyta to taka rzecz, którą się kupuje, czasem się przesłucha, a czasem nawet nie. Przez to te piosenki są niepopularne, a radio ich nie puszcza. Uważam, że zwłaszcza Polskie Radio powinno interesować się tym, co robi starsze pokolenie, które jeszcze żyje i pracuje, a które to radio stwarzało. Ci ludzie mają nowe, ciekawe piosenki. Publiczności może się to podobać, albo i nie, ale niektóre utwory, które śpiewam na koncercie, mają za każdym razem swoją premierę. Nie można ich usłyszeć nigdzie indziej poza płytą.

Nagrała Pani ponad tysiąc piosenek. Czy byłaby Pani w stanie w danym momencie sięgnąć i wykonać dowolną z nich?

One były w jednym palcu, kiedy były nagrywane, gdy pracowałam nad nimi. Potem jak wszystko, pewne rzeczy idą w niepamięć, a pojemność mojego mózgu też jest ograniczona. Gdybym jednak ze dwa razy przeczytała tekst choćby najstarszej piosenki oraz nuty do niej, to mogę iść z nią na scenę. To gdzieś zostaje.

Czy ma Pani piosenkę, której sama nie lubi, a publiczność chce, by była wykonywana?

Tak nie mam, bo jeżeli publiczność lubi moją piosenkę, to jest to dla mnie wyróżnienie. Będę ją śpiewać tak długo i tyle razy, ile widzowie i słuchacze zechcą. To mnie nie nudzi, ale oczywiście jak już wspomniałam wcześniej, nie można śpiewać za każdym razem tak samo.

(fot. mat. pras.)

Co należy robić, żeby nie być artystą bezrobotnym?

Na to nie ma recepty, ale jestem wdzięczna całym sercem, że tę publiczność mam i nigdy w życiu nie byłam bezrobotna. Wszelkie nagrody, które udało mi się zdobyć są oczywiście bardzo ważne, ale dowodem na to, że się sprawdzamy, jest dopiero ocena publiczności, która przychodzi na koncert. To jest najważniejsze.

Jak się Pani czuje, gdy jest tytułowana jako Pierwsza Dama Polskiej Piosenki?

(śmiech)

Wielu uważa Pani piosenki za ponadczasowe. Mają rację?

To jest chwała dla tych, którzy je piszą. To jest ich zasługa, bo ja mogę wylansować jakąś piosenkę. Najważniejsze jest jednak to, co napiszą poeta z kompozytorem. Ja mogę ewentualnie wejść w ten świat i dołożyć swoją cegiełkę.

Czyli można powiedzieć, że miała Pani szczęście do autorów muzyki i tekstów?

Zważywszy na to, że mam przeszło tysiąc nagranych piosenek, jakieś szczęście to na pewno jest. Nie wszystkie oczywiście zostały docenione i są powtarzane, ale te które są, to te najważniejsze.

(fot. Mariusz Dmowski)

Czym się Pani zajmuje, jak nie koncertuje? Podobno ma Pani bardzo ciekawe hobby…

Teraz już nie, ale kiedyś bardzo lubiłam łowić ryby. Jeździliśmy z mężem nad rzekę koło Serocka. To było dla mnie bardzo ciekawe i fascynujące zajęcie, ale już minęło. A teraz jakie mam hobby? Proszę mi przypomnieć.

Trochę w odniesieniu do piosenki „Już nie ma dzikich plaż”, a na tych plażach zbiera się…

Bursztyny! To prawda, bo to jest kamień, który uważam za najpiękniejszy na świecie. Dlatego, że to jest twór, który powstał z życia drzewa. Każdy bursztyn potrafi być inny i przyjmuje najróżniejsze kolory, a do tego jest łatwopalny, przez co łatwo go można zniszczyć. Z kolei jak się go potrze o ubranie, to wydaje się jakby pachniał. To jedyny kamień, który kocham.

A czy kolekcjonowanie własnych karykatur to dowód na dystans do siebie?

Może i tak, ponieważ uwielbiam karykatury. To jest takie krzywe oczko, które widzi mnie trochę inaczej niż ja siebie. Karykaturzyści zresztą od razu wiedzą, jak ktoś ma za małe oczy, albo za duży nos czy za małe usta. Lubię się oglądać w tym krzywym zwierciadle, ot taka zabawa.

(fot. Facebook)

Podobno ma Pani dwa marzenia i oba muzyczne: płyta z muzyką ludową, a drugie dotyczy piosenek autorstwa pana Jerzego Wasowskiego. Proszę zdradzić, o co chodzi.

Z muzyką ludową jestem za Pan brat od czasów Mazowsza. To tam się w niej zakochałam i nadal się nie odkochałam. Uważam ją za fundament wszystkiego, bo kto nie czerpał z muzyki ludowej? I Górecki i Chopin oraz Moniuszko, ale również Kilar, a nawet Penderecki. Kogo by nie wziąć na warsztat. To jest taki kamień węgielny wszystkiego. Bardzo bym chciała nagrać płytę z muzyką ludową. Kłopot byłby z repertuarem, gdyż musiałabym się zwrócić do ludzi, którzy mają nuty w swoich archiwach. Wiem nawet kto, ale to dopiero wtedy, gdyby ktoś chciał nagrać taką płytę.

Jeżeli zaś chodzi o piosenki Jerzego Wasowskiego, to jest mój kolec w życiorysie. On mnie bardzo onieśmielał i szczerze mówiąc to myślałam kiedyś, że go nie poproszę, aby napisał dla mnie piosenkę. „Walc Embarras” powstał na festiwal, a mnie został tylko przeznaczony. W końcu jednak któregoś dnia zadzwoniłam i zapytałam, czy nie zechciałby napisać repertuaru na całą płytę, czyli 12 piosenek. Powiedział, że chętnie to zrobi, ale ze Zbigniewem Staweckim. Tak powstały cztery piosenki, które nagrałam. Osobiście przyszedł nawet na nagranie, czego nigdy nie robił. Potem jednak wybuchł stan wojenny i powiedział, że „on teraz już nie będzie pisać”. Po latach, u jego syna Grzegorza odnalazła się reszta piosenek. Napisał je wszystkie, ale nie chciał, żeby były nagrywane. Teraz dobrze byłoby, gdyby ktoś chciał je nagrać.

(fot. Mariusz Dmowski)

W Pani życiu zdarzały się też te smutniejsze chwile, jak choroba czy odejście bliskiej osoby, ale pomimo tego pozostała Pani optymistką. Skąd czerpie Pani siłę do pracy?

Myślę, że z jednej prawdy, której nigdy tak nie formułowałam, a mianowicie, że życie jest tylko jedno. Warto go nie zmarnować na smutki i tragedie. Oczywiście one nas dotykają, dlatego jesteśmy smutni i nie możemy o pewnych rzeczach mówić, bo są za świeże i jeszcze bolą. To jest ta jedna strona życia. Nie można się zapaść z powodu smutków i przykrych doświadczeń i należy sobie uświadomić, że żyje się tylko raz.

Była nawet taka piosenka – „Żyje się raz”, którą śpiewała Sława Przybylska i w tym jest cała prawda. Co smutne starajmy się przeżyć, za wszelką cenę nie dać się zgnębić. To dobrze widać na przykładzie roślin, które kiełkują, a potem wychodzi z tego piękny kwiat. Człowiek w życiu też tak musi. Nie dać się, kiełkować, koniecznie o siebie dbać i żyć najpogodniej jak można. Bo życie i tak się kiedyś skończy, czy tego chcemy czy nie.   

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *