„Komedia jest jednym z najtrudniejszych gatunków teatralnych. Po pierwsze, trzeba do niej mieć jakąś iskrę Bożą, a po drugie, grać ją tak, jak gra się Czechowa, to znaczy trzeba absolutnie wierzyć w to, co się robi. I w tych naszych wszystkich wygłupach kabaretowych czy teatralnych zawsze wierzyliśmy, że nawet jeśli sytuacja jest idiotyczna, to zachowanie musi być absolutnie serio” – mówił Jan Kobuszewski.
A on natychmiast wywoływał śmiech. Przecież Pan Janeczek z Kabaretu Olgi Lipińskiej, przecież Majster, który uczy Jasia, przecież rólki arcydzieła w filmach Stanisława Barei… A jednak prywatnie był śmiertelnie poważny. Skąd się brała jego oryginalność? Czy potrafił uciec przed popularnością? Czy miał inne pasje niż aktorstwo? I jak wyciągał spod nóg wybitnych aktorów dywaniki? W czasie lektury tej biografia można poznać psikusy i kawały, które robili sobie aktorzy, jak tylko zeszli ze sceny. Co się działo za kulisami Kabaretu Dudek, Teatru Kwadrat czy Kabaretu Olgi Lipińskiej? Obrazu Jana Kobuszewskiego dopełniają wspomnienia krewnych oraz bliskich mu artystów. Anna Seniuk opowiada, jak Janek wprowadzał ją na warszawskie sceny, a Wiktor Zborowski zdradza, czym brzydkim postraszył go wuj, gdy strzelił gafę przed publicznością.
Kobuszewski w oczach innych
– Pisać o Kobuszu nie jest łatwo. Zwłaszcza z pozycji siostrzeńca. No bo co? Że wujek? Że uroczy człowiek? Że fantastyczny aktor? Wszystko to znamy. Dlatego po poważnych naradach i analizach doszedłem do wniosku, że… (reszta w książce – przyp. wyd.) – mówi Wiktor Zborowski. – Kiedyś Janek mówi do mnie: „A wiesz, wtedy po udanej operacji poszedłem do kościoła się pomodlić i podziękować za życie. Kiedy już wszystko opowiedziałem Panu Bogu, na odchodnym zapytałem: «Panie Boże, czy ja jaeszcze czasem będę mógł się napić?» «Tak, Jasiu», odpowiedział Bóg”. Cały Janek… – wspomina Anna Seniuk.
– Mam wykonać rzecz niewykonalną. W kilku zdaniach napisać o Janie Kobuszewskim. To jakbym w kilku zdaniach miał napisać o historii polskiego teatru, kabaretu, filmu ostatniego półwiecza. Dla mnie Pan Jan Kobuszewski to JAN KOBUSZEWSKI WIELKI. Przymiotnika WIELKI używam z pełną świadomością emocji i siły, które zawiera. Tak, JAN KOBUSZEWSKI WIELKI – podkreśla Andrzej Grabowski. – Barwnie nakreślony portret wielkiego aktora, którego miałem szczęście znać i podziwiać nie tylko na teatralnej scenie, ale także za kulisami. Uczyliśmy się od niego zawodu i życia. Był naszym mistrzem i przyjacielem – mówi Andrzej Nejman, dyrektor Teatru Kwadrat.
Fragmenty książki
Sława kabaretu Dudek, początkowo kulturalnej rozrywki ożywiającej nocne życie Warszawy, promieniowała i przyniosła propozycje. Dudek zaczął wyjeżdżać. Kilka związanych z jego podróżami historii zacznijmy od anegdoty krajowej.
Była zła pogoda, ale pilot usłyszał, że zespół Dudka musi dolecieć na koncert, zabrał więc całą grupę na pokład. Lecą, są sami w samolocie. „Kokpit otwarty, gadamy z pilotami. Nie wiem – mówi Krzysztof Chmielowski – czyj to był pomysł, mój czy Kobusza, w każdym razie panowała sielska, podniebna atmosfera wspomagana odpowiednio czymś mocnym, na przetrzymanie kołysania. Poszedłem do kokpitu, do pilotów, a Kobusz usiadł obok Kwiatkowskiej. Miał jej szepnąć parę słów, gdy… Umówiłem się z pilotem, że zrobi taką «dziurę powietrzną». Sam schowałem się, żeby mnie nie było widać. Samolot trochę «przepadł» w dół, wszyscy odczuli to zjawisko powietrzne, ale pani Irena zaniepokoiła się najbardziej. Kobusz wtedy ją «uspokoił»: Ci idioci dali Krzyśkowi stery i teraz on pilotuje, a przecież bałwan nie ma o tym pojęcia…. Pani Irena zerwała się z fotela. Musieliśmy ją potem udobruchać”.
O kabaret literacki, nieco polityczny, bardzo dowcipny z elementami „podszczypywania władzy” upomniał się Jan Wojewódka, najsprawniejszy amerykański menedżer polskich artystów. Dudek rozwinął zatem skrzydła, by przelecieć nad Oceanem. Choć na początku pływał. „Batorym”. W podróży jesienią 1971 roku zdarzyło się, że kapitan Hieronima Majek było obsługiwany przez dwóch stewardów: Gołasa i Kobuszewskiego. Na zdjęciach widać jak świetnie prezentowali się w białych kelnerskich kitlach i z gracją podtrzymywali tace z daniami. W długim rejsie zawsze dzielili kajutę. Jan Kobuszewski: „Gdy «szliśmy» do Montrealu, bo marynarze nie płyną, tylko «idą», pierwszego dnia przyszedł do nas pewien pan i powiedział: «Jestem szefem kuchni i panowie nie będą jadali w głównej sali, ale u mnie w kajucie». No i od tego czasu zamieniał nam się dzień z nocą. Kiedy kładliśmy się spać, czyli o ósmej rano, przychodzi do nas steward szefa kuchni i mówił: «Szef pyta, co podać teraz na kolację?». A o dziewiątej wieczorem było śniadanie, natomiast obiad w środku nocy. Dogadzał nam wtedy Zygmuś Łęgosz, szef kuchni na «Batorym», nieprawdopodobnie”.
Po ubitej amerykańskiej ziemi poruszali się kilkoma samochodami. Jan Kobuszewski lubił prowadzić, zawsze więc był kierowcą. Tadeusz Suchocki: „Mają tam surowe ograniczenia prędkości i tak wolno sunęliśmy tymi potężnymi amerykańskimi maszynami, że nam się nudziło i dla rozrywki wymyślaliśmy różne rzeczy. Pamiętam, kiedyś jechaliśmy w trzy samochody: z przodu jechał pilotujący nas znakomity menedżer Jan Wojewódka, w drugim siedziałem ja z Kobuszem, a za nami jechał Dudek Dziewoński. Nasz samochód prowadził Kobusz. Wpadliśmy wtedy na świetny pomysł: z dołu chwyciłem kierownicę tak, żeby nie było widać, a Kobusz przez okno wystawił na zewnątrz obie ręce i głowę i coś tam gestykulował. Dudek z tyłu tak się przestraszył, że zaczął hamować i dawać znaki światłami! Nie ufał nam”.
O autorce
Hanna Faryna-Paszkiewicz to doktor historii sztuki, w latach 1980–2009 pracownik naukowy Instytutu Sztuki PAN, autorka książek o Warszawie, monografii Marii Morskiej i Marii Jeanne Wielopolskiej, artykułów o architekturze XX wieku, współpracowniczka pisma „Architektura”. Prywatnie – siostrzenica Jana Kobuszewskiego.