Kto kogo rozgrywa w waszej interpretacji sztuki Henrika Ibsena „Hedda Gabler” w Teatrze Narodowym w Warszawie, kobiety mężczyzn czy na odwrót?
Wydaje mi się, że główną rozgrywającą jest jednak Hedda, tak jak to zostało zapisane w sztuce. Na tym też polega fenomen tej postaci, która kreuje świat, popycha ludzi i nawet jeśli ma do czynienia z ludźmi świadomymi mniej lub bardziej, to oni się jej poddają.
W spektaklu wciela się Pani w postać Pani Elvsted, która porzuca rodzinę dla innego mężczyzny, żeby móc tworzyć. Czy takich odważnych kobiet jest teraz więcej w Polsce, na świecie?
Tak, ponieważ droga do samostanowienia kobiet jest o wiele łatwiejsza niż jeszcze sto lat temu. Przeglądałam ostatnio zdjęcia pierwszych kobiet, które stały się lotnikami, lekarzami. To były prawdziwe pionierki. Od tamtej pory dokonał się ogromny skok. Dostrzegam jednak, jeszcze jedno pole, które nie wiem czy słusznie, ale budzi otwarty społeczny sprzeciw. To wtedy, kiedy kobieta mówi otwarcie, że nie czuje powołania do tego, żeby być matką. W naszej sztuce tytułowa bohaterka, czyli Hedda Gabler też nie chce mieć dzieci. Jak widać, ten temat wciąż wydaje się nieoswojony.
Czyli niezależnie od czasów i okoliczności kobietom potrzebna jest taka wewnętrzna siła, żeby postawić na swoim.
Nie chodzi o to, żeby ktokolwiek stawiał na swoim, tylko o to, aby próbować robić to, co wydaje się słuszne i właściwe, a nawet sprawiedliwe. Życie, w którym się nie spróbowało tego, czego się pragnie, tego powołania do czegoś, jest po prostu niepełne. Tak jest na pewno w przypadku Pani Elvsted, która czuła się niespełniona, nieszczęśliwa, wręcz uwięziona w swoim domu „gdzieś w jakiejś dziurze na dalekiej północy”.
Oczywiście, takie publiczne przyznanie się do tego, że porzuciło się dom, męża, dzieci i żyje się z kimś innym, zawsze będzie krytykowane, niezależnie od czasów. Wydaje mi się, że kobiety płacą za taką decyzję zdecydowanie wyższą cenę niż mężczyźni.
Takie śmiałe decyzje były też Pani udziałem w życiu prywatnym czy zawodowym?
Myślę, że jako aktorzy często nawet w sposób niezauważalny podejmujemy takie decyzje, odrzucając jakieś projekty czy zwyczajne kłócąc się z reżyserem. Dotyczy to też tego, czy praca w teatrze ma być całym naszym życiem, czy równolegle ma istnieć dom, rodzina. To jest taka nieustanna walka z samym sobą.
Na polu filmowo-serialowym też tak jest?
Myślę, że zdarzało mi sie w życiu zawodowym podejmować decyzje podobne do pani Elvsted, czyli „wyjść” z czegoś, co mogłoby dawać większa rozpoznawalność, pieniądze czy bezpieczeństwo. Jeśli nam coś nie odpowiada, to zawsze jest szansa, żeby z tego zrezygnować. Za każdym razem to są jednak dylematy.
Takie samostanowienie i zrywanie gorsetu przez kobiety często jest wiązane z feminizmem. Pani zdaniem słusznie?
Myślę, że to się zawiera w sobie, ale z drugiej strony feminizm nabrał wypaczonego skojarzenia z kobietami, które są „umęskowione” czy wręcz przestają być kobietami. Należałoby wrócić do jego początków, bo cel jest ciągle ten sam. Czasem mam wrażenie, że w czasach, w których bardzo wiele rzeczy traktujemy jako ciekawostkę, to jest wykorzystywane w mediach, żeby zrobić newsa.
A Pani się uważa za feministkę?
Nie, ja uważam się za człowieka, który stara się żyć według tego, co podpowiada mu wewnętrzny głos, że jest dobre. Nie chciałabym tego nazywać żadnym pojęciem.