Słyszałem, że „jest Pan gwiazdą, która już nic nie musi”. Pan się z tym zgadza?
Trochę się obruszam wzorem moich wielkich poprzedników na określenie „gwiazda”. Pamiętam, jak w którymś programie telewizyjnym Ewa Wiśniewska powiedziała: „nie jestem gwiazdą, jestem aktorką”. Sam też mam powody, żeby tak twierdzić dlatego, że nasz show-biznes nie ma nic wspólnego z tym, skąd się wziął termin „gwiazda”, czyli z Hollywood. Nawet nasze honoraria nie są takie jak tam, więc to pojęcie jest nieadekwatne do tego, co robię. Myślę, że gdybym się starał usilnie, żeby być zawsze i wszędzie, to może tak, ale gwiazda nie najlepiej mi się kojarzy.
Co do sformułowania, że „już nic nie muszę”, to niezupełnie tak jest, bo przy całym nastawieniu selektywnym do mojej pracy, do otrzymywanych propozycji, to z całą pewnością muszę nie dać o sobie zapomnieć. Potem można się nie wydobyć z niebytu. Nie muszę się przypominać w każdym serialu, w każdej gazecie kolorowej, w wywiadach na temat „bez tematu”. W tym swoim funkcjonowaniu stricte zawodowym, muszę być w świadomości twórców, widzów, itd.
Na obecny status musiał Pan długo pracować, przez lata grając epizody. Ma Pan obawy, że te trudne czasy mogłyby powrócić?
Nie sądzę, żebym wrócił do czasów, kiedy z konieczności grałem „ogony”. Po pierwsze dlatego, że pieniądze pozwalają mi na to bym nie musiał takich rzeczy robić. A po drugie, psychicznie byłoby to nie do zniesienia. Nie odmawiam jednak małych zadań, ale istotnych dla filmu, np. w „Panu T.”, gdzie gram epizodyczną postać Zbigniewa Herberta. To były dwa dni zdjęciowe, ale te dwie sceny wydały mi się na tyle istotne oraz mój podziw dla tego poety, że zdecydowałem się to zagrać, jakkolwiek w niewielkim wymiarze. Takim kryterium bezwzględnym nie jest rozmiar roli, tylko jakaś jej pełnia i to, co mnie w danym momencie interesuje. Również osoby, z którymi mam pracować, czy to reżyser czy koleżanki, koledzy aktorzy.
Czy było też tak w przypadku filmu „Znajdę Cię”, którego polska premiera miała miejsce na lipcowym Festiwalu Transatlantyk w Łodzi?
Z ciekawości poszedłem na spotkanie z amerykańską reżyserką i producentem, który wyprodukował „Ojców chrzestnych” i „Czas apokalipsy”, bo nie miałem wcześniej takiej okazji, nikt mi nie proponował. Nie przygotowałem się, nie nauczyłem się tekstu po angielsku, ale zaproponowali mi niedużą rolę – komendanta Kramera, oprawcy melomana. Zaledwie dzień wcześniej dowiedziałem się, że mam grać ze Stellanem Skaarsgardem i Stephenem Dorffem. To była właściwie taka ciekawostka i nie idzie za tym żadna nadzieja, że gdzieś pojadę i będę robił karierę, bo nie mam takich zamiarów. Mi jest w domu dobrze i nigdzie się nie wybieram.
Mała rola, ale jednak znacząca dla tego filmu.
Nie sądzę. Żeby mieć wpływ na film w jakimkolwiek sensie, również tym artystycznym, to trzeba intensywnie brać w nim udział. Mam na myśli rozmiar roli, a jeżeli jest to epizod, który ma trzy sceny, to tak nie jest. Nie chciałbym dłużej opowiadać o roli niż ona jest na ekranie.
„Czarny charakter” w Pana przypadku, to już nie pierwszy raz. Dobrze się Pan czuje w takich kreacjach?
To jest bardzo łatwe. Najtrudniej jest zagrać kogoś dobrego i dlatego nie opuszcza mnie przemożny podziw dla twórców „Romy” Alfonso Cuarona. Zrobić film o dobrym człowieku to jest sztuka, więc „czarne charaktery” są dosyć łatwe do grania, ale z drugiej strony łatwo o przerysowanie. Będę grać złego złym, to są takie kalki. Wszelki płodozmian jest pożądany, więc jeśli udaje mi się zagrać złego i dobrego, to jestem zadowolony.
A jak wspomina Pan spotkanie z reżyserką Marthą Coolidge, znaną przez widzów chociażby z serii „Seks w wielkim mieście”. W tym filmie sięgnęła po naszą historię, by pokazać światu bohaterstwo polskiego ruchu oporu. Uda jej się?
Ja o niej nic nie wiedziałem, potem dopiero mi mówiono. Nie mam zielonego pojęcia, bo filmu nie widziałem, scenariusza nie przeczytałem, bo był gruby i po angielsku, więc nie wiem.
Naszą historię w końcu próbowali sprzedać na świecie już różni twórcy, ale głównie Polacy.
Ale też Steven Spielberg w „Liście Schindlera”. W przypadku pisarzy dystans, pewne oddalenie daje pełny obraz. Uważam, że jednym z najlepszych, najbardziej wnikliwych i obiektywnych pisarzy historycznych jest Norman Davies. Najlepsze „kawałki” o Polsce powstawały na emigracji, więc może ten dystans twórców tego filmu, zza oceanu powoduje, że będzie to pełne i obiektywne.
W tym roku otrzymał Pan bardzo ważną nagrodę, Orła za rolę w filmie „Kler”. Czy ona cokolwiek zmieniła?
Ona mnie usatysfakcjonowała, bo miałem niedosyt związany z ciągnącą się za mną opinią – „mistrz drugiego planu”. Naprawdę myślałem o tym, żeby wreszcie dostać Orła za główną rolę. Jakkolwiek w przypadku „Kleru” uważam, że to był taki mocny drugi plan lub też jedna z ról. To się jednak udało i spełniło moje oczekiwania.
A czy w związku z tym filmem i tą rolą spotkał się Pan z krytycznymi opiniami czy wręcz hejtem?
W żadnym wypadku. Myślę, że to wynika z tego, że nie mamy odwagi. Być może w Internecie, ale o tym nie mówmy. To jest takie pole dosyć swobodne i właściwie niezagospodarowane, taki ugór i chwast. Ale tak, żeby ktoś miał odwagę podejść do mnie i powiedzieć: „wie Pan nie podobał mi się Pan, albo mam pretensje”, to nie.
Ta potrzeba pierwszoplanowej roli została w tym roku zaspokojona również w filmie „Córka trenera”. Ma Pan poczucie, że przy tej okazji spełnił się aktorsko?
Tak, zwłaszcza że już wcześniej czułem się na to gotowy. Przez lata intensywnej pracy wiedziałem, że mam już nabitą pięść. Jeśli mi się powierzy większe zadanie, to powinienem dać radę. Dla mnie to był taki test na to i byłbym fałszywie skromny, gdybym powiedział, że zaskoczył mnie efekt. Nie, zrobiłem to co umiem, to o co mnie proszono i to wyszło przyzwoicie, nie mam wstydu.
Reżyser Łukaszem Grzegorzek sporo czerpał z własnego doświadczenia, czy Pan również włożył do tej roli swoje doświadczenia relacji z córkami?
Tak, bardzo. Tam są zawarte całe lata mojej próby kontroli, manipulacji, powiedziałbym pewnego rodzaju, zachowując proporcje – przemocy wobec dzieci. Bo tak poczytuję np. wskazywanie im sposobu życia, wywieranie presji, podejmowanie za nich decyzji, wyręczanie. Ja całe lata błądziłem. Wiedziałem, co mówię i co może ten bohater czuć, bo czułem to samo.
A czy jako dziecko też był Pan takiej presji poddawany?
Nie, właśnie nie. Zostałem wychowany na wsi i to, co robiłem właściwie wymykało się ocenom czy pojmowaniu moich rodziców. Oni niejako z konieczności zostawili mi wolność, która w rezultacie okazała się błogosławieństwem. Jakkolwiek popełniłem wiele błędów i musiałem za nie zapłacić, ale to moje życie i chwała Bogu, że rodzice za mnie tego życia nie przeżyli.
Czyli takie podejście rodziców do dzieci, jak w filmie „Córka trenera”, to trochę wyraz naszych czasów?
Moja najmłodsza córka ma szesnaście lat, więc teraz skończyła gimnazjum i pójdzie do liceum. Mam szczątkowy, ale jednak kontakt z innymi rodzicami i proszę sobie wyobrazić, że to oni mówią o ambicjach, konsekwencji, o planach, zdecydowaniu, o raz podjętej decyzji kluczowej. W moim pojmowaniu najbardziej szkodliwe rzeczy, które mogą człowieka w życiu spotkać, czym go można napaść i przesycić. To jest okropne, bo nikt nie mówi: rób, co chcesz, w sensie byle byś był szczęśliwy i spełniony. Możesz być fryzjerem, kierowcą, kim chcesz.
Czy Pan pamięta swoje decyzje, jak miał szesnaście lat i czy one się spełniły? Czy ja mając tyle samo lat potrafiłem zaprojektować swoje życie? Truizmem jest twierdzenie, że nie będziemy wiedzieli, co będziemy robić jutro, bo nie wiemy. Od planów jest terminarz na ścianie, ale czy on nie zostanie zachwiany? Najczęściej tak, ale jeśli mam na to zgodę, to wszystko jest w porządku. Jeśli nie, to jestem tylko sfrustrowany i zły.
Czyli taka wolność ponad wszystko.
Tak, wolność ponad wszystko.
Czy ostatnie miesiące z punktu widzenia życia prywatnego nie sprawiły, że jednak został Pan wchłonięty przez świat show-biznesu? Mam tu na myśli zainteresowanie mediów Pana związkiem z Agatą Buzek.
Nadal nie staram się być obecny w świecie show-biznesu, ale też nie pozwalam na to, żeby tego rodzaju wiadomości mnie zniewalały, czyli krótko mówiąc ja się nie cenzuruję. Jak wychodzę z domu, ani się nie ubieram specjalnie, ani nie bywam w miejscach, w których bywać należy. Prowadzę przyzwoite życie, w związku z tym nie mam nic do ukrycia. Jeśli ktoś przy okazji zrobi zdjęcia, a „pies go trącał”. Ja to rozumiem, to jest jego zawód.
Byłem ostatnio świadkiem koszmarnej sytuacji, otóż fotograf, nie paparazzi zrobił komuś zdjęcie i ten ktoś, nawet nie wiem kto, bo to nieistotne, spoliczkował go. Dla mnie to jest nie do pojęcia. Ja się zajmuję swoimi sprawami, a ktoś się zajmuje swoimi. Nie podsycam, nie dementuję, nie potwierdzam.
Ale jednak wchodzenie z butami w życie prywatne musi być uciążliwe.
Zdaję sobie sprawę, że jak jestem w publicznym miejscu, to ktoś może mi zrobić zdjęcie. Nie mam o to pretensji. Mówię: ja nie robię nic zdrożnego, nie muszę się pilnować. Nie mam takich sfer, które byłyby dla mnie wstydliwe. Prywatne owszem, ale póki ktoś nie robi mi zdjęć z wnętrza mojego mieszkania, nie sądzę, żeby ta granica była przekroczona. Myślę też, że mój brak sprzeciwu i nieingerowanie w te kwestie, nie stosowanie protestów powoduje, że mam spokój. Nie mogę narzekać na to, żeby moja sfera prywatna była naruszona.
A jakie są Pana plany zawodowe na ten rok? Wiadomo już o premierze nowego spektaklu w Teatrze Współczesnym.
Tak, to jest sztuka „Wstyd” Marka Modzelewskiego, współczesna, czwórkowa, o Polsce. Myślę, że i śmieszna i straszna. Cieszę się bardzo z powrotu do teatru, takiego repertuarowego, tradycyjnego po ponad pięciu latach nieobecności. Było mi to bardzo potrzebne i ogromną przyjemność sprawiają mi próby, też ze względu na koleżeństwo. Iza Kuna, Agnieszka Suchora, Mariusz Jakus oraz Wojciech Malajkat, który jest reżyserem. I jeszcze to miejsce w Teatrze Współczesnym, czyli na małej scenie, w baraku. Mamy premierę 13 września, więc serdecznie zapraszam. Sam jestem ciekaw, co to będzie, ale myślę, że jak to się kiedyś mówiło: do obejrzenia.
Dostałem też propozycję z teatru w Łodzi, bardzo się na nią ucieszyłem. Nie chcę mówić za dużo, bo nie wiem, czy to się uda. Poza tym Łukasz Grzegorzek napisał nowy scenariusz filmu i wszystko wskazuje na to, że mnie zatrudni. (śmiech)