„To dzięki mamie poznałem Elvisa. W każdy piątek po pracy pobierała tygodniówkę, zatrzymywała się w drodze do domu w Siever’s, sklepie elektrycznym, w którym sprzedawano również płyty, i kupowała nowe single odtwarzane na gramofonie z prędkością siedemdziesięciu ośmiu obrotów na minutę. Czekałem w domu, żeby zobaczyć, co tym razem przyniosła – to była moja ulubiona chwila z całego tygodnia.
Uwielbiała chodzić na potańcówki, a co za tym idzie przepadała za muzyką bigbandową: Billym Mayem z orkiestrą czy Tedem Heathem. Darzyła też miłością amerykańskich wokalistów: Johnniego Raya, Frankiego Laine’a, Nata Kinga Cole’a, Guya Mitchella śpiewającego: „ona nosi czerwone pióra i hawajską spódniczkę”. Jednak pewnego piątku wróciła do domu z zupełnie inną płytą. Powiedziała mi, że nigdy jeszcze czegoś takiego nie słyszała, ale ten singiel był tak świetny, że musiała go kupić. Wymieniła przy tym imię i nazwisko wykonawcy: Elvis Presley. Tak się złożyło, że je znałem. W poprzednim tygodniu przeglądałem czasopisma w miejscowym zakładzie fryzjerskim, czekając na swoją kolej do podcięcia włosów, kiedy moją uwagę przykuło zdjęcie najdziwaczniej wyglądającego człowieka, jakiego widziałem. Wszystko w nim wydawało się niezwykłe: ciuchy, fryzura, nawet poza. Przy osobach, które się widywało za oknem zakładu fryzjerskiego w Pinner, na północno-zachodnich przedmieściach Londynu, wyglądał jak kosmita. Byłem tak zszokowany, że nawet nie przeczytałem artykułu towarzyszącego fotografii, i do czasu gdy wróciłem do domu, jego nazwisko wyleciało mi z głowy. Jednak w tej chwili znów mi się objawiło w całej pełni: Elvis Presley.”