Film na pewno wywoła kontrowersje, ale najwyraźniej musiał powstać tu i teraz, w określonym czasie i w określonym kształcie. Michael Haneke po raz kolejny wykorzystuje wątki, które stały się wyznacznikiem i charakterystyczną cechą całej jego twórczości. Zatem w „Happy End” jest i międzypokoleniowy konflikt, dysfunkcyjna rodzina, przemoc, jak i władza technologii. Z drugiej zaś to diagnoza stanu europejskiego społeczeństwa. – Moim zdaniem, internet powoduje dekoncentrację, a także uzależnia. Poczucie bliskości w mediach społecznościowych jest złudne. Mam wrażenie, że każdy pisze tam tylko o sobie i koncentruje się wyłącznie na własnych problemach – zauważa Haneke.
Reżyser obsesyjnie zmierza się z tematem rodziny, świadomie jednak odchodzi od uporządkowanej narracji. Co więcej, pozwala sobie na ironię, raczej rzadką w jego twórczości. Śmiało można zestawić ten tytuł z „Dyskretnym urokiem burżuazji” Luisa Buñuela. – „Happy End” w założeniu jest farsą. Po części dlatego, że tragedie chwilowo wyszły z mody – podkreśla reżyser. I tak w filmie Hanekego w ciągu kilku dni z życia bogatej mieszczańskiej rodziny, wychodzą na jaw długo skrywane sekrety. Czy te kilka dni zakończy się… happy endem?
Doborowa obsada
Na to, by o „Happy End” mówić, że to wybitne kino, dbają zarówno reżyseria jednego z największych mistrzów, jak kreacje gwiazd francuskiego kina: Isabelle Huppert („Elle”, „Pianistka”), Matthieu Kassovitza („Amelia”) i Jean-Louis Trintignanta („Miłość”).