Długo wyczekiwana i jubileuszowa. Nowa płyta „Double Soul” zespołu Blue Café
25 sierpnia, 2018
Zapomniani bohaterowie II wojny światowej. „Sprawa honoru. Dywizjon 303”
30 sierpnia, 2018

Flirt z Elżbietą I i poświęcenie rodziny. Mistrzyni fabuły zdradza kulisy sukcesu

Magdalena Niedźwiedzka to autorka m.in. „Królewskiej heretyczki”, „Opowieści z angielskiego dworu” czy „Zmierzchu Jagiellonów” (fot. Michał Heller)

Książki historyczne potrafią zniechęcić nawet największego pasjonata przeszłości. Pisarka Magdalena Niedźwiedzka przekonuje, że rozwiązaniem są powieści fabularne. Na koncie ma już „Opowieści z angielskiego dworu” oraz zbeletryzowane biografie królowej Elżbiety I i Marii Skłodowskiej-Curie. Teraz do księgarń trafiła pierwsza część jej nowego cyklu „Zmierzch Jagiellonów” zatytułowana – „Bona”. Portalowi Kultura wokół Nas autorka opowiedziała m.in. o pisaniu do szuflady, miłosnym trójkącie Diana–Karol–Camilla oraz co myśli o serialu „Korona królów”.

Co humanistka robi na Politechnice?

Odkąd sięgam pamięcią, to zawsze byłam zainteresowana pisaniem książek. Potrzebowałam więc miejsca, które pozwoli mi wyjść z niego o godzinie 15.30, po czym zapomnę, że tam pracuję i poświęcę temu, co naprawdę jest moją pasją. Uczelnia techniczna rzeczywiście zapewnia humaniście ten luksus.

Ale z tym pisaniem to długo było do szuflady. Dlaczego?

Tak, bardzo długo. „Opowieści z angielskiego dworu” to książka sprzed 20 lat. W tej szufladzie jest jeszcze trochę książek nieopublikowanych, ale już o nich nie myślę w tej chwili. Nie umiem powiedzieć, dlaczego trwało to tak długo, po prostu nie miałam parcia na to, żeby zostać pisarką. Pewnego dnia, jakieś dwa lata temu uznałam, że powinnam zainteresować się, czy są one godne wydania. Znalazłam agentkę, po czym okazało się, że wydawnictwo poszukuje osoby do tego, co uwielbiam, czyli powieści historycznej i biograficznej. Przedstawiłyśmy jedną z książek – „Królewską heretyczkę” o Elżbiecie I, którą udało się wydać.

(fot. Michał Heller)

Przez te wszystkie lata po prostu pisała Pani sobie w wolnym czasie?

Tak i jestem najbardziej szczęśliwa, kiedy jest weekend albo mam urlop i mogę jeszcze w piżamie zasiąść przy biurku, by pisać. Po prostu to kocham, co wcale nie oznacza, że jest to zawsze przyjemnie spędzony czas. To najczęściej bardzo ciężka praca, czasem denerwująca, a jednak nie umiem bez tego żyć. Rzeczywiście poświęciłam temu całe swoje prywatne życie i marzę o chwili, kiedy będę mogła się tylko tym zająć.

Czyli rodzina trochę na tym nie cierpi?

Własnej nie założyłam i nie zawsze uważam, że była to trafna decyzja. Myślę, że dzięki temu nie krzywdzę kolejnych osób, bo jestem w pisaniu dosyć egoistyczna, jak zresztą większość twórców. Denerwuje mnie życie rodzinne w jego przejawach i to, że ludzie mają potrzeby, którym należy poświęcać czas. Każda dziedzina sztuki wymaga całkowitego poświęcenia. Nie uznaję teorii, że można być wybitną śpiewaczką i fenomenalną matką, spełniającą się i gotującą obiadki. Po prostu w to nie wierzę.

Debiutem literackim pisarki była książka „Królewska heretyczka” (fot. mat. pras.)

Ten prawdziwy debiut to była „Królewska heretyczka”?

Tak, debiut literacki. Pierwszą powieścią, o której powiedziałam, że to książka były „Opowieści z angielskiego dworu”. Wcześniej uważałam, że wszystko to zaledwie próby literackie.

Dlaczego akurat Wielka Brytania i losy jej monarchii stały się tematem Pani książek?

By odpowiedzieć na to pytanie trzeba by sięgnąć do czasów absolutnie zamierzchłych, gdy jeszcze będąc w szkole podstawowej, wystawiałam w domu z moją siostrą dla babci i prababci „Romeo i Julię” Szekspira z własnymi dekoracjami. Następnie, chociaż telewizja nie oferowała wielu rozrywek dzieciom i młodzieży, to były emitowane filmy i spektakle teatralne telewizji BBC, m.in. fenomenalny serial z Glendą Jackson w roli Elżbiety I. To było moje pierwsze zetknięcie z biografią królowej i wówczas stwierdziłam, że to coś absolutnie fenomenalnego. To się jeszcze nałożyło na moje zainteresowanie językiem angielskim, przez co moi nauczyciele podrzucali mi różne lektury.

W końcu doszłam do wniosku, że kilkadziesiąt lat flirtu z Elżbietą, wystarczy by się odważyć i o niej napisać. Tudorowie to eksportowy towar Anglików, a postać królowej jest znana i wielbiona, jak świat długi i szeroki. Anglicy już się wypowiedzieli na jej temat, więc przyszedł czas, żeby Polka coś powiedziała.

Udało się przy okazji zrozumieć Elżbietę I czy może jej Pani współczuła?

Elżbiecie nie trzeba współczuć, bo to była niezwykła kobieta, bardzo silna przy swojej słabości. Utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że wyprzedzała swoją epokę i nawet w dzisiejszych czasach by sobie poradziła. Miała wszystko to, co wybitna osoba powinna mieć, by propagować swoje idee. Mądrość, błyskotliwość, inteligencję, ekscentryczność, urodę do pewnego momentu, pomimo że były to okrutne czasy.

(fot. Michał Heller)

Dla swoich idei nie założyła rodziny.

Tak, to wielka tajemnica. Nikt już niestety nie będzie w stanie odpowiedzieć na pytanie, czy to było zamierzone, czy wymknęło się spod kontroli. W mojej książce to na związku Elżbiety z Robertem Dudleyem opiera się zasadnicza akcja powieści. Znawcy tematu uważają, że królowej jako zjawiska historycznego nie można rozważać bez lorda Leicestera, po prostu nie ma jej biografii. To był wielki związek, ale nie tylko miłosny, ale i intelektualny. To był partner, choć ona była oczywiście osobą apodyktyczną i decyzje podejmowała takie, jak chciała. Nie chodziło więc tylko o romans, ponieważ bez Leicestera Elżbieta by nie istniała. On też był politykiem, którego historia po latach w dużej mierze rehabilituje i powoli spotyka go sprawiedliwy osąd. Jako mężczyzna nie pasował do swojej epoki, kochający obrazy olejne i mecenas, także pod wieloma względami był pionierem.

Potem robi Pani skok o kilkaset lat wprzód i bierze na warsztat trzy postaci: Dianę, Camillę i Karola. Nie dało się ich ująć w jednej książce?

„Opowieści z angielskiego dworu” to absolutnie jedna historia, czemu dowodzi nawet okładka. To jedna i ta sama powieść, która zaczyna się od części zatytułowanej „Karol”. Została podzielona, ponieważ jako jedna byłaby zbyt opasła. Najpierw trzeba było przedstawić jego postać, co sobą reprezentował, żeby zrozumieć, dlaczego wyrósł i stał się takim, a nie innym mężczyzną i następcą tronu. „Diana”, czyli część druga opowiada o wielkim, sławnym i nieszczęsnym małżeństwie księcia Karola. Trzecia książka z kolei rozpoczyna się śmiercią Diany i wówczas w jego życiu niepodzielnie zaczyna rządzić Camilla. Oto i cała tajemnica podziału.

Trzy części cyklu „Opowieści z angielskiego dworu” (fot. mat. pras.)

Jaki był Karol zanim poznał Dianę i Camillę?

Nieszczęsnym człowiekiem, co obrazuje cytat z jego żony – Diany. Powiedziała, że ze względu na odstające uszy „wygląda jak volkswagen z otwartymi drzwiami”. Brzmi to bardzo błyskotliwie, ale tak właśnie układało się życie Karola. Od maleńkości poddawany był krytyce, od wyglądu zewnętrznego po każdą wypowiedź. Sam o sobie powiedział kiedyś, że bardzo szybko zorientował się, że mówi jakby przez megafon. Cokolwiek i gdziekolwiek powiedział, szybko znajdowało się na pierwszych stronach gazet. Dodajmy do tego brak rodziców, bo mama na posadzie królowej była nieobecna i nie mogła poświęcić dziecku czasu. Do tego pozycja następcy tronu oznaczała, że nie mógł się sprzeciwiać i robić, co chciał.

Wniosek może być tylko taki, że cudem wyszedł z tego tak wartościowy, dojrzały mężczyzna. Przy takim stylu życia i realiach można kompletnie zwariować i popaść w paranoję. Wielu ludzi nie zdaje sobie zupełnie sprawy, że poza wielkimi pieniędzmi, które stoją za rodziną królewską oraz tym, że może mieć praktycznie wszystko, o czym zamarzy, to Karol jest człowiekiem, od którego nic w jego życiu nie zależało. Ani szkoła, do której poszedł, ani studia, ani żona, którą dostał, ani miejsca, gdzie pojedzie, ludzie, z którymi się spotka. Do dzisiaj nie miewa prywatnych kolacji, bo wie, że jak zje kolację ze sponsorami, to oni przekażą wiele milionów na jego fundację. Ma ich zresztą bardzo dużo, a The Prince’s Trust jest tą najsłynniejszą. Zarabia średnio sto milionów funtów rocznie.

Dlaczego nie mógł pojąć za żonę Camilli?

W czasach, kiedy książę Karol startował, czyli w latach 70. XX wieku, monarchia brytyjska miała zupełnie inny kształt. Media też wyglądały inaczej, a arystokracja żyła w zamkniętym kręgu. Było jasno powiedziane, co powinna sobą reprezentować przyszła żona monarchy i najlepiej, żeby była z rodu królewskiego. Nawet Diana była lekkim odstępstwem i niektórzy patrzyli na nią krzywo, bo co prawda korzeni królewskich można się było dopatrzeć, ale by mówić, że to rodzina królewska, to na pewno nie. Wcześniej w ogóle nie było mowy o tym, aby król poślubiał poddaną.

(fot. Michał Heller)

A co z Camillą?

Ona dokładnie to samo, a nawet jeszcze gorzej. Diana chociaż pochodziła z bogatej i arystokratycznej rodziny z korzeniami. Camilla w znacznie mniejszym stopniu, jakby na obrzeżach arystokracji. Panna dla następcy tronu musiała być dziewicą, a w każdym razie nie wolno jej było publicznie zarzucić wcześniejszych związków erotycznych z mężczyznami. Camilla  w przeciwieństwie do Diany Spencer była oblegana. Trudno w to teraz uwierzyć, jak patrzymy na starszą, nie wszystkim się podobającą kobietę, bo nie widać w niej seksownej młodej dziewczyny. Podczas gdy Diana na przyjęciach siedziała sama, Camilla nieźle się prezentowała, była bardzo zgrabna, błyskotliwa, zdystansowana do siebie i całej otoczki. Fenomenalne poczucie humoru pozostało jej podobno do dzisiaj i zarówno mężczyźni, jak i kobiety ją uwielbiali. Była duszą towarzystwa, więc taka osoba z przeszłością absolutnie nie mogła zostać przyszłą królową.

A jak się poznali z Karolem?

Poprzez wspólną znajomą, która przez moment wynajmowała z Camillą mieszkanie w jednej z dzielnic Londynu. Są pewne historie, że poznali się podczas rozgrywek polo, a Camilla podeszła i zaczepiła księcia Karola. Rzekomo przypomniała mu historię swojej babki i jego pradziadka, którzy mieli wielki płomienny romans. Miała rzucić komentarz: „co on na to i czy związku z tym przed nimi rysuje się jakaś przyszłość”.

(fot. mat. pras.)

Księżna Diana uchodzi za ofiarę tego trójkąta miłosnego. Zgadza się Pani z takim twierdzeniem?

I tak i nie. Była ofiarą, jak każda kobieta, która jest w stanie uwieść każdego mężczyznę i każdą kobietę na świecie poza własnym mężem. To jest przykre i przygnębiające oraz może doprowadzić do depresji i tak było z Dianą. To była młoda dziewczyna, która weszła w związek z księciem pewnie nie do końca świadoma, co się z tym wiąże i co ją czeka. Wierzyła, że oduczy swojego męża kobieciarstwa, w tym przypadku Camilli.

Próbowała?

Tak, nawet bardzo usilnie.

Ale czy sama kochała swojego męża?

Twierdziła, że tak. Ci, którzy zawodowo zajmują się biografiami uważają, że i tak i nie. Chyba najtrafniejsza opinia jest taka, że ona kochała następcę tronu i całą tę otoczkę. Władza, jak wiadomo jest seksowna, jest afrodyzjakiem i pewnie w tym sensie była zakochana. Ta miłość jej bardzo szybko przeszła. Nie mówi się o tym za często, że księżna Diana zdradzała księcia Karola i dość szybko uporała się z tą nieszczęśliwą miłością do męża. Znalazła pocieszenie u co najmniej kilku udowodnionych jej partnerów. Jednak Diana jako ta urażona kobieta postanowiła swojego męża zniszczyć i wykorzystała do tego absolutnie niezaprzeczalną charyzmę medialną i wiedzę na temat funkcjonowania mediów, którą jej przekazywali wybitni dziennikarze. Zrobiła księciu Karolowi czarny PR absolutnie nieodwracalny, dożywotni. Już nigdy nie będzie miał czystego konta.

Ale 2005 rok i ślub Karola z Camillą to chyba taki moment w tej historii, że miłość zwyciężyła.

Wygrała, ale do dzisiaj jest to problem, że kochanka, która rozbiła sławny związek, została żoną. Sama próbuję tłumaczyć, że książę Karol nie zdradzał Diany, tylko zdradzał Camillę z Dianą. W pewnym sensie to jest triumf miłości, ale i pragmatyzm. Jeżeli chcemy przedstawić przyszłego króla, to nie możemy ważnej części jego biografii zamiatać pod dywan. Żyjemy w XXI wieku i wreszcie korona brytyjska zdała sobie z tego sprawę, żeby okazać trochę człowieczeństwa, a nie kierować się wyłącznie badaniami opinii publicznej. Zaryzykowano i bardzo słusznie, bo wielu ludzi, jak się okazuje pozytywnie to oceniło. Zaczęli się przyglądać następcy tronu, co się z nim dzieje po zalegalizowaniu tego ponad 30-letniego związku i okazało się, że stał się sympatyczniejszy dla ludzi, wreszcie się uśmiecha, a nie robi tylko swoje słynne krzywe miny. Wszystkim jest z tym lepiej.

Camilla też została zaakceptowana?

W porównaniu z tym, co było w 2005 roku to tak i jej popularność również rośnie. To jest zaskakujące, ale nie do końca, ponieważ „dianiści”, czyli wielbiciele księżnej Diany to międzynarodowa sekta, nieprzekonywalna absolutnie. To ludzie, którzy nie chcą znać prawdy, wierzą w ideał i mit stworzony na potrzeby mediów. Księżna Diana jest przez nich widziana jako ofiara rodziny królewskiej i walczą o jej prawa 20 lat po jej śmierci.

Widać ewidentnie dualizm ocen i moralności, bo nie zastanawiają się nad tym, że do księcia Karola i Camilli przykładają zupełnie inne kryteria. W społeczeństwie, w którym żyjemy współczynnik rozwodów jest coraz większy, mamy coraz więcej dzieci poza związkami małżeńskimi. Książę Karol w dokładnie tej samej sytuacji ma pod górkę i jest oceniany przez pryzmat kryteriów, jakoby rodzina królewska była wyjęta z kart książek, a przecież to są zwykli ludzie tak samo jak my.

Adam Cissowski i Magdalena Niedźwiedzka (fot. Magdalena Zaleska)

A jakie są obecne kontakty między królową a księciem Karolem?

Teraz to jest już bardzo stara kobieta i bardzo dojrzały mężczyzna. Bywało różnie pomiędzy nimi, ale myślę że to życie małżeńskie księcia Karola powodowało reperkusje w jego kontaktach z matką. Teraz są o wiele serdeczniejsze, wreszcie mogą mówić, że się rozumieją i akceptują nawzajem.

Czy myślała Pani o ciągu dalszym „Opowieści z angielskiego dworu”?

Nie, na szczęście od 20 lat nie zajmuję się rodziną królewską, nawet nie to, że przestała mnie interesować, choć to najmłodsze pokolenie trochę już mniej. Zwyczajnie nie chcę pisać o ludziach, którzy żyją. Obroniłam się w pierwszym tomie, bo napisałam, że to bardziej legenda niż biografia.

A ile w niej prawdy?

Na tyle, na ile mogłam dotrzeć do całego mnóstwa książek i po obejrzeniu dokumentów, gdzie wypowiadają się ludzie, którzy znają rodzinę królewską prywatnie. Staram się zawsze, żeby fakty były prawdziwe, ale jednak to rodzina żyjąca i do końca nie da się oddzielić prawdy od legendy. Marzę, żeby moi czytelnicy mieli trochę dystansu do tego, co czytają, bo biografia fabularyzowana kogokolwiek, czy to jest postać sprzed 500 lat czy książę Karol, to jednak fabuła, czyli niepisana zgoda między czytelnikiem, a autorem.

(fot. Michał Heller)

Po serii „Opowieści z angielskiego dworu” sięgnęła Pani po rodzimych Jagiellonów. Czy tak odległa historia może być w ogóle dla polskich czytelników interesująca?

Absolutnie, dostrzegam ogromne zainteresowanie. Jagiellonowie to przecież bardzo barwny okres, a i sam wiek XVI ma to „coś” w sobie. Poza tymi, którzy interesują się historią i lubią ją w każdej postaci, jest jeszcze cała rzesza czytelników powieści historycznych i fabularyzowanych biografii. Myślę, że taka literatura jest u nas bardzo popularna, przez co żaden jej autor nie uskarża się na brak czytelników. Ludzie chcą po prostu, żeby przeszłość ożywała.

Książki historyczne, które przecież dotyczą przeszłości jakoś specjalnie nie biją rekordów.

To prawda i wielu ludzi uważa, że przerasta ich liczba dat, faktów, a nawet sposób prowadzenia narracji. Często widzę, przygotowując się do napisania powieści, ile się trzeba namęczyć, żeby ułożyć chronologię wydarzeń. Dzieła naukowe skupiają się wokół pewnych zagadnień. Fabularyzowana historia ma tu ewidentne zalety, ponieważ przybliża nie tylko ówczesne miasta, drogi w pierwotnym kształcie, ale także obyczaje, stroje i fryzury z epoki. Moi czytelnicy często mi mówią, że nagle widzą, że z kart historii wyłaniają się pełnokrwiści ludzie, którzy cierpieli, nienawidzili, walczyli, zupełnie jak w filmie. To nie zawsze widoczne jest na kartach tej czystej historii, nawet popularnonaukowej.

„Bona” to pierwsza powieść z cyklu „Zmierzch Jagiellonów” (fot. mat. pras.)

„Zmierzch Jagiellonów” zapowiada się jako kolejny cykl.

Tak, już dwie części są gotowe, a pierwsza zatytułowana jest „Bona”. Akcja powieści będzie rozgrywać się na kilku dworach, nie tylko polskich. Nie zabraknie takich postaci, jak choćby Albrecht Hohenzollern, wielki mistrz krzyżacki, który nie często jest portretowany w książkach. Będzie też oczywiście król Zygmunt Stary, wielki możnowładca z tamtych czasów – Piotr Kmita czy Krzysztof Szydłowiecki, przyjaciel polskiego władcy.

Historia rozpoczyna się, gdy Bona jest 4-letnią dziewczynką i będziemy towarzyszyć jej oraz pozostałym bohaterom od Mediolanu, przez Neapol, dwór krakowski, a także ten w Wiśniczu, Wilnie, Ansbach czy Królewcu. Będzie więc dużo polityki, intryg, namiętności, ale miłości akurat jak na lekarstwo. To był świat ludzi bardzo samotnych, ale temperamentnych i pragnących władzy i bycia kimś. O dziwo, bo wydawałoby się, że to takie współczesne. Jeden z bohaterów, nie będę zdradzać który, cierpi na chorobę sławy. Bardzo chciałby się zapisać na kartach historii, co mu się nawet udało.

To chyba pierwsza Pani pozycja dedykowana bardziej mężczyznom?

Moi współpracownicy, a jest wśród nich sporo mężczyzn wystąpili do mnie z prośbą, żeby napisać książkę dla nich i wziąć pod uwagę to, co lubią, czyli udać się na wyprawę wojenną, dowiedzieć się, jaką się wtedy władało bronią. Postarałam się zrobić tak, aby obie płcie mogły tam znaleźć coś interesującego dla siebie.

Adam Cissowski i Magdalena Niedźwiedzka (fot. Magdalena Zaleska)

Wspomniała Pani, że książka ma wymiar filmowy. Akurat głośno jest o serialu „Korona Królów”. Ogląda go Pani?

Tak, jak najbardziej. Śledzę, choć nieregularnie, ale wiem, o co chodzi w serialu. Moja rodzina go ogląda, ponieważ niejako z obowiązku interesuje się wszystkimi tego typu pozycjami.

I jak się Pani podoba taka formuła?

Odpowiem dyplomatycznie, bo nie chciałabym się wypowiadać w kwestii polskich produkcji, ani na temat naszych twórców, parających się tym samym gatunkiem co ja. Nie jestem żadną wyrocznią pod tym względem. Jeżeli już mówimy o „Koronie Królów” to ciągle mam nadzieję, że powstanie w Polsce produkcja na miarę brytyjskiej „The Crown”. Jak widać nawet o żyjących monarchach da się zrobić fenomenalną produkcję historyczną. Życzę naszej kinematografii, żeby potrafiła się rozwinąć w tym kierunku i miała na swoim koncie tego typu wielkie projekty. To moje marzenie od lat.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *