Na ile sztuka „Policja. Noc zatracenia” w Teatrze Polonia to komedia, a na ile thriller komediowy z wątkami politycznymi?
To drugie wydaje się być trafnym ujęciem. Mamy nadzieję, że to będzie bardzo śmieszne dla publiczności, bo jak to często bywa śmiejemy się z rzeczy strasznych, które są tak naprawdę okropne. W tym sensie jest to na pewno tragifarsa, ale wątki polityczne są tutaj bardzo silne czy nawet wręcz wiodące. Końcówka jest jednak poważna i mam nadzieję, że będzie skłaniała do refleksji.
Dwie role w jednej sztuce się zdarzają, ale dwie sztuki w jednej, to już chyba wyzwanie dla aktora.
Mam wrażenie, że to może być ciekawe. Takie dwie witaminki jednego wieczoru, dwa różne kolory. Te dramaty oczywiście ze sobą korespondują i są w ścisłym kontakcie. Wydaje mi się, że mogą tworzyć taką rodzinę patchworkową, ale całkiem zgraną.
Kim w
zasadzie jest Pani postać, poza tym, że w sztuce
jest opisana jako kucharka?
Jest kucharką na dworze
infanta, ale w pewnym momencie mówi: “ja żem jest ino oddelegowania do
infanta gotowania, co by go wróg wewnętrzny i zewnętrzny nie otruł”.
Ona była tak naprawdę bardzo wysoko postawiona w sferach
rządowych i razem z lokajem wymieniają się swoimi pozycjami
w rządzie i w domu. Raz ona jest wyżej, innym razem lokaj. W czasie
sztuki akurat to lokaj jest premierem państwa.
Ciekawy
jest też język jakim się ona posługuje.
To taka zbitka prostego
języka z językiem wysokim, języka ludowego z takim totalnie nowoczesnym.
Nagle chwilami nie wiadomo czemu moja postać posługuje się zwrotami
angielskimi. Np. „what’s going to on”.
Czy to dobry czas na takie sztuki, jak „Policja” Sławomira Mrożka czy „Noc zatracenia” Andrzeja Saramonowicza?
Tak, to jest dokładnie ten czas. Niemniej mam nadzieję, że za chwilę dożyjemy takich czasów, że obydwie sztuki nie będą już tak aktualne i dotykające tego, z czym się na co dzień spotykamy.
Czyli patrzy Pani w przyszłość z nadzieją?
Tak, liczę, że to co jest obecnie się zmieni, choć tendencje ogólnoświatowe nie są najlepsze.
Raptem kilka tygodni temu miała miejsce premiera sztuki „Dobrze się kłamie” w Studio Buffo. Jak się Pani odnalazła w tym formacie filmowym?
Nie mnie oceniać, ale bardzo dobrze mi się pracowało i jestem zadowolona z efektów. Była to jedna z najprzyjemniejszych produkcji, w jakich brałam udział. W trakcie pracy nie było nawet cienia napięcia, wszystko było doskonale zorganizowane, a na dodatek efekt jest zadowalający. Publiczność najpierw się śmieje, potem wzrusza, w związku z tym wszyscy jesteśmy bardzo zadowoleni.
Czy były obawy, że spektakl będzie porównywany z filmem?
To naturalne, że będzie porównywany z filmem, natomiast okazuje się, że jest jeszcze dużo osób, które nie widziały żadnej wersji kinowej, których się namnożyło. Sama trochę nie rozumiem tego pomysłu. Jest jeden dobry, włoski film, który oglądałam z dużym zaciekawieniem. Bardzo mi się podobał, ale nie uważam, żeby był jakoś niezwykle śmieszny. Odebrałam go jako chwilami zabawny, ale jednak dramat psychologiczny.
Kiedy pracowaliśmy nad naszą sztuką, to byliśmy zaskoczeni, gdy na plakatach zobaczyliśmy, że to jest „astronomicznie śmieszna komedia”. Było to dla nas jak żart, zwłaszcza że wydawało nam się, że to będzie raczej szło w kierunku dosyć poważnego dramatu. Okazuje się jednak, że to, co przeżywają nasi bohaterowie w trakcie spektaklu jest tak dramatyczne i tragiczne, że aż śmieszne. Pojawia się więc taki mocny rys tragikomedii i publiczność po prostu szaleje. Musieliśmy się nauczyć w pewnym momencie okiełznywać widzów, żeby w ciągu ostatnich 15 minut przekazać im: „hej kochani, tutaj już się nie śmiejemy. Trzeba się nad tym wszystkim zastanowić”.
Czy was, aktorów również ponosiło na tyle, że musieliście siebie też trochę okiełznywać?
Nie, to jest tak śmieszne przedstawienie dlatego, że od początku gramy to jak pełnoprawny dramat psychologiczny i nie komikujemy. Bardzo nad tym czuwał reżyser, Marcin Hycnar. Wszystko jest totalnie przepracowane z dużą dozą prawdopodobieństwa. Uważam zresztą, że jak tylko poważnie gra się komedię, to wychodzi to bardzo śmiesznie.
Obie sztuki łączy nie tylko Pani osoba, ale również obecność Marcina Perchucia.
Tak, ostatnio bardzo często z nim gram, bo również w Teatrze 6. piętro w spektaklu „Miłość w Saybrook”. Znamy się jeszcze ze szkoły teatralnej, ale przez te wszystkie lata jakoś nie mieliśmy okazji się spotkać. Teraz nagle nam obrodziło. (śmiech)