Dziesiątki anegdot, filmów i postaci. Wciągająca „Historia warszawskich kin”
20 lutego, 2019
Statuetki, zdjęcia i osobiste pamiątki. „Polskie Oscary” na wystawie w Łodzi
21 lutego, 2019

„Aż serce rośnie, że jest taka grupa”. Życie ratowników TOPR bez tajemnic

Ratownicy TOPR niemal każdego dnia ratują ludzi w polskich Tatrach (fot. Edward Lichota)

Pasjonaci gór, którzy nie tylko doskonale się wspinają, jeżdżą na nartach, ale i świetnie znają topografię Tatr. Zawodowych ratowników TOPR jest zaledwie 38, reszta to ochotnicy, bez których nie odbyłaby się żadna akcja. Po raz pierwszy opowiedzieli o tym, jak wygląda ich praca, czego się boją, a na co narzekają. Tak powstała książka „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć”, autorstwa dziennikarki Beaty Sabały-Zielińskiej. Portalowi Kultura wokół Nas opowiedziała, kim właściwie są ratownicy TOPR, co motywuje ich do tak ciężkiej pracy oraz dlaczego nie lubią, gdy mówi się o nich, jak o bohaterach.

Czy trudno było namówić ratowników TOPR na szczerą rozmowę o nich samych, o ich pracy w górach?

Nie, w ogóle nie było trudno. Znają mnie od bardzo dawna, prawie 15 lat. Obserwowali mnie i moją pracę, więc dobrze wiedzieli, co mogę z ich opowieściami zrobić. Zaufali mi. Właściwie nikt nie odmówił, tylko jedna osoba potem wycofała się w trakcie projektu.

Chyba każdy w Polsce o nich słyszał, ale właściwie kim są ci ludzie?

To pasjonaci gór, którzy bardzo dobrze znają Tatry i je naprawdę kochają, niemal fizycznie. Ratownikiem zostają najczęściej ludzie, którzy wywodzą się ze środowisk wspinaczkowych czy narciarskich. To są często pokoleniowe historie, gdyż ojciec czy dziadek również byli ratownikami TOPR.

Na pewno nie ma tam osób przypadkowych ani amatorów. To nie jest tak, że człowiek z ulicy, z Zakopanego czy Krakowa, powie sobie, że „będę ratownikiem TOPR”. To musi być ktoś, kto naprawdę dobrze zna te góry. W końcu bycie ratownikiem, to bardzo ciężka i odpowiedzialna praca. Dlatego już na etapie kandydowania na kandydata na ratownika są stawiane bardzo wysokie wymagania: wspinaczkowe, jazdy na nartach, znajomości topografii Tatr. Trzeba też znaleźć dwóch członków wprowadzających, czyli osoby, które są już ratownikami TOPR i poręczą, że ten, kto chce wstąpić jest godny zaufania i wart inwestowania w niego, bo szkolenie dużo kosztuje. Dla TOPR cenni są ludzie, którzy chcą w tej organizacji zostać wiele lat, a być może na zawsze, do końca życia.

(fot. Andrzej Mikler)

Skąd więc motywacja do tego, żeby podjąć się tak trudnej pracy?

To bardzo różnie wygląda. Najczęściej słyszałam, że chcą się realizować, inwestować w siebie. To są ludzie, którzy już wcześniej bardzo dużo robili w górach, ale perspektywa, że mogą jeszcze więcej jest dla nich atrakcyjna. Będą się wspinać w miejscach, w których nie mogą się wspinać zwykli turyści, jeździć poza trasami, czyli rozwijać indywidualne umiejętności górskie. Dopiero później dociera do nich, że te ich umiejętności mogą komuś uratować życie.

Bywa, że na początku miewają syndrom „Pana Boga”, wydaje im się, że są tak doskonale wyszkoleni i sprawni, że mogą wszystko. Że będą ratować, najlepiej piękne panny, które złamią nóżkę i które będą do nich za to wdzięcznie wzdychać. Idealizują sobie tę pracę, ale bardzo szybko okazuje się, że to strasznie ciężki kawałek chleba, który nie ma nic wspólnego z efekciarskim bohaterstwem. To są trudne wyprawy i bardzo przykre doświadczenia, gdy np. znajdują ludzkie zwłoki. Historie nie do pozazdroszczenia.

Zdarza się, że ktoś rezygnuje?

Oczywiście, że zdarzają się sytuacje, że po tym, jak ktoś zostanie już ratownikiem, z jakiegoś powodu rezygnuje, np. z powodów osobistych. Rozczarowania, jeśli się zdarzają, to raczej w okresie kandydackim. Trwa on mniej więcej dwa lata. To jest też ten moment, kiedy oprócz szkolenia, czyli nabywania umiejętności ratowniczych, bierze się udział w wielu akcjach po to, żeby zobaczyć, jak ta praca naprawdę wygląda. Wtedy to kandydaci muszą się zastanowić, czy chcą to robić.

(fot. Andrzej Marasek)

Ta praca wiąże się z ryzykiem i niebezpieczeństwem, ale i ciągłym byciem w pogotowiu. Jak sobie z tym radzą?

Bardzo często mówi się, że ryzykują własnym życiem. To prawda, ale sami ratownicy bardzo to racjonalizują. Mówienie, że za każdym razem jak wychodzą może się stać coś złego, to tak, jakby mówić o nich, że to grupa amatorów, którzy nie do końca wiedzą, co robią. Tymczasem główny nacisk w czasie szkoleń kładziony jest właśnie na zwiększanie bezpieczeństwa, czyli zmniejszanie ryzyka, na tym polega ich profesjonalizm. Ale oczywiście nie zawsze da się wszystko przewidzieć, natura jest nieobliczalna i to jest ten margines, w których może się wydarzyć coś złego. Ratownicy z założenia działają w podwyższonym ryzyku, ponieważ najpoważniejsze wypadki zdarzają się, np. gdy jest załamanie pogody. Przecież wtedy ratownik nie powie, że poczeka aż burza albo śnieżyca się skończy.

Z drugiej strony, to podejście do własnego bezpieczeństwa, zmieniło się na przestrzeni lat. Przełom nastąpił po wypadku lawinowym w 2001 roku, w którym zginęło dwóch ratowników TOPR. Wtedy rozgorzała dyskusja wśród ratowników na całym świecie o tym, że bezpieczeństwo ratownika jest równie ważne, jak bezpieczeństwo ratowanego. Konkluzja była taka, że w przypadku dużego zagrożenia, ratownik może odmówić wyjścia na akcję. W TOPR-rze taka sytuacja nigdy nie miała miejsca, ale ratownicy bardzo często podkreślają, że z powodu niebezpiecznych warunków, a co za tym idzie zwiększonego ryzyka, mogą opóźnić akcję. Przez wiele lat trwała w mediach bardzo szeroka akcja edukacyjna, w której ratownicy podkreślali, że wychodzenie w góry przy wysokim zagrożeniu, niesie za sobą ryzyko opóźnienia akcji, co w konsekwencji może doprowadzić do tego, że pomoc dotrze za późno. TOPR jest doskonale przygotowany, zarówno sprzętowo jak i technicznie do działań na wszystkich polach tatrzańskich zagrożeń i jak sami podkreślają, są po to, by ratować. Jeśli z czymś mają problem, to z czekaniem w takim znaczeniu, że chcą działać.

(fot. Andrzej Mikler)

Czyli nie lubią czekać.

Dla chłopaka, który jest wyszkolony, wszystko wie i chce ratować, to czekanie jest najgorsze. Czasami jest tak, że przyjeżdża na dyżur i nic się nie dzieje, nuda. A przecież on chce działać, iść na akcję, sprawdzić się, pomóc innym. Paradoksalnie zaś istotą ratownictwa jest właśnie czekanie. Ta super wyszkolona grupa jest po to, by inni czuli się w górach bezpiecznie, wiedząc, że w razie czego są ludzie, którzy ruszą im z pomocą.

Na co najczęściej narzekają?

Na problemy finansowe, że mało zarabiają. Są niedoceniani i mówią wprost, że poklepywanie po ramionach już im nie wystarcza. Satysfakcji nie włożą do garnka, ani nie spłacą nią kredytów, a mają przecież na utrzymaniu rodziny, dzieci. Jest im zwyczajnie przykro, że wszystkie rządy nie potrafiły docenić ich pracy. Ratownik zawodowy zarabia ok. trzech tysięcy złotych na rękę, to żałosne pieniądze. To naprawdę niewielka grupa ludzi, bo ratowników zawodowych w TOPR jest 38, w GOPR około stu. W sumie 140 osób, więc jak słabe musi być państwo, by garstce tak doskonale wyszkolonych ludzi, nie dać dobrego uposażenia.

Ratownicy TOPR tworzą światowe standardy ratownictwa górskiego. To jest najwszechstronniej wyszkolona służba górska na świecie. Oni robią takie rzeczy, że ratownikom austriackim, włoskim czy niemieckim szczęki opadają.

(fot. Andrzej Mikler)

A zachowania turystów ich nie denerwują?

Nie, choć czasami poraża ich totalna głupota, ale uważają, że turyści mają prawo do błędów. Sami pamiętają, że jak byli młodzi też ich ponosiło.  

A to, że ludzie nie słuchają ich ostrzeżeń, a potem trzeba ich ściągać w sytuacjach ekstremalnych.

Nie narzekają na to, ponieważ uważają, że głupota jest wpisana w ludzki charakter. Fajnie byłoby, gdyby wszyscy byli rozsądni i przygotowani, ale tak nigdy nie będzie. Bardzo często jest tak, że gdy turysta idzie pierwszy raz w Tatry, to naprawdę może nie zdawać sobie sprawy z zagrożeń. Dopiero jak je zobaczy na własne oczy, to zrozumie z czym się mierzy, więc trudno jest ich za to karać. To trochę jak z dzieckiem, któremu się mówi, żeby nie dotykało gorącego żelazka, bo się oparzy. Ale dla dziecko jest to abstrakcja. Dopiero jak faktycznie się poparzy to wie, o czym była mowa. Tak samo jest z Tatrami, które niektórym wydają się małymi górami, a przecież kolejka na Kasprowy Wierch w dwadzieścia minut wywozi nas na prawie 2000 metrów. W krótkim czasie z miejskiego klimatu w Kuźnicach, stajemy w wysokich górach. Podchodzimy kawałek i jesteśmy na Świnicy, z prawej przepaść, z lewej przepaść, a tu jeszcze spada temperatura, pojawia się śnieżyca, robi się ciemno i katastrofa gotowa.

Ratownicy mają za to uczulenie na ludzką bezmyślność, w wyniku której inni stają w bezpośrednim zagrożeniu życia. Nie rozumieją rodziców biorących kilkuletnie dzieci na Orlą Perć, albo turystów, których beztroska doprowadza innych do wypadku. To jest faktycznie coś, czego ratownicy nie tolerują i zdarza się, że takich delikwentom dają reprymendę.

(fot. Tomasz Gąsienica-Mikołajczyk)

Co zrobiło na Pani największe wrażenie w bezpośrednim obcowaniu z ratownikami TOPR?

Po pierwsze to, że są tak dobrze wyszkoleni. Jak się człowiek przyjrzy temu z bliska, to aż serce rośnie, że jest taka grupa. Poza tym, robi wrażenie ich autentyczne poświęcenie, etos ratownika i idea ratowania ludzkiego życia, jak bardzo patetycznie by to nie brzmiało, są w TOPR ideami nadrzędnymi. Człowiek, który potrzebuje pomocy jest priorytetem. Siedząc z nimi w kuchni byłam świadkiem rzucania wszystkiego, bo jest wezwanie. Kiedy przez megafon rozlega się głos ratownika-telefonisty: „kierownik proszony do dyżurki”, ten potrafi zostawić garnki na ogniu, bo to znaczy, że być może trzeba organizować akcję lub wyprawę. I wtedy świat przestaje istnieć, bo to czas maksymalnej koncentracji, oddania się wyłącznie temu działaniu.

Każdy wypadek jest dla nich ważny. Nie robią gradacji. Nie dzielą zdarzeń na ważne i mniej ważne. Oczywiście, jeśli jest kilka wypadków jednocześnie, to dokonują pewnego triażu, czyli muszą zdecydować, który z nich jest najpilniejszy. Ale jeśli mają wystarczające środki i ludzi, to do każdego przypadku ruszają tak samo szybko.

(fot. Andrzej Mitler)

Chyba trudno jest być rodziną takiego ratownika?

Oczywiście, dlatego sami ratownicy mówią, że muszą mieć wokół siebie ludzi, którzy ich rozumieją. Zdarza się, że związki ratowników rozpadają się, ponieważ druga strona nie wytrzymuje napięcia. Żona czy partnerka ratownika często nie tylko nie wie, dokąd on poszedł i kiedy wróci, ale też nie ma pewności czy w ogóle wróci. Idzie na akcję, nie odbiera telefonu, nie wiadomo co się z nim dzieje.

Rodzina ratownika musi rozumieć jego pasję i zobowiązanie wobec organizacji, bo to nie tylko praca, ale i misja. Bliscy muszą wierzyć, że jego doświadczenie jest na tyle duże, że nie zrobi niczego głupiego, że wszystko pójdzie dobrze. Życie z ratownikiem, to życie z człowiekiem, który wie co robi i chce to robić i nic tego nie zmieni. Moim zdaniem, trzeba mieć ogromne zaufanie do życia.

Są kobiety w TOPR?

Tak, obecnie dwie i zawsze było ich niewiele. Ale nie z powodu wysokich wymagań, bo tym, jak widać są w stanie sprostać. Problemem jest czas, który trzeba poświęcić górom. Jedna z ratowniczek-ochotniczek przyznała, że gdy miała małe dziecko, nie mogła wyjść w nocy na akcję. Mężczyzna ma łatwiej, bo zostawia dom pod opieką żony. Kobieta nie bardzo, w każdym razie jest to na pewno trudniejsze do zorganizowania.

(fot. Andrzej Marasek)

Czy ratownicy się czegoś boją w swojej pracy?

Oczywiście. Uważają, że tylko wariat się nie boi, albo ktoś, kto nie ma wyobraźni. Mało tego, ten strach jest naturalnym bezpiecznikiem, który zapala się w niebezpiecznej sytuacji. Podpowiada im, że być może coś jest nie tak, że trzeba się wycofać, że to jest o ten jeden krok za daleko, że wstrzymać akcję. Oczywiście oswajają ten strach, bo on nie może być paraliżujący, ale słuchają własnych instynktów.

Dlaczego, pomimo że uratowali tyle osób, nigdy by o sobie nie powiedzieli, że są bohaterami?

Dlatego, że traktują to jak pracę. Na to się pisali i wiedzieli, co chcą robić dlatego, nawet jeśli ryzykują własnym życiem, nie traktują tego w kategorii bohaterstwa. Co nie znaczy, że my nie możemy tak tego traktować. Weźmy ratowników-ochotników, którzy pracują na rzecz TOPR-u za darmo. A przecież bez nich ta organizacja nie mogłaby istnieć. Wszystkie ciężkie wyprawy wieloosobowe, jednoczesne wypadki w wielu miejscach, skomplikowane, często kilkudniowe działania w jaskiniach, to wszystko nie mogłoby się to odbyć bez ochotników. Wszystko to jest za „Bóg zapłać”, więc naprawdę to są ludzie, którzy muszą mieć tę pasję. Inaczej nic by z tego nie wyszło.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *