Człowiek nie może wyrzec się umysłu. „Nienasycenie” najlepszą powieścią Witkacego
3 października, 2019
Każdy ma coś do ukrycia. Nowy film Janusza Majewskiego „Czarny Mercedes”
4 października, 2019

„Pomógł mi się narodzić na nowo”. Urszula Dudziak o debiutach i życiu z mężczyznami

Urszula Dudziak to już nie tylko piosenkarka, ale również pisarka i aktorka (fot. Anna Gostkowska/ATM Grupa)

Choć znamy ją głównie jako wokalistkę jazzową, która współpracowała z Krzysztofem Komedą czy Michałem Urbaniakiem, to ona nie przestaje zaskakiwać. Urszula Dudziak w ostatnim czasie wydała dwie książki, a latem skończyła zdjęcia na planie filmu „Ostra”. – Jestem naturalna, prostolinijna, nie udaję nikogo, nie noszę żadnych masek. Grając siebie mogłam pokazać taką, jaką jestem – mówi o swojej roli. Deklaruje, że na debiucie filmowym się nie skończy. Portalowi Kultura wokół Nas artystka zdradziła, o czym, a raczej o kim będzie jej kolejna książka, a także jaki materiał najpewniej znajdzie się na jej kolejnej płycie. A wszystko to u boku ukochanego mężczyzny w nowym domu, który powstaje w miejscu, które przypomina jej lata dzieciństwa.

W czasie ostatnich wakacji kręcone były zdjęcia do najnowszego filmu „Ostra” z Pani udziałem. Jak to jest debiutować w roli aktorki?

Jak tylko dostałam propozycję zagrania w filmie, to wpadłam w szał, bo tak bardzo się ucieszyłam. Wszystko dlatego, że już od pewnego czasu myślałam, żeby zagrać w filmie. Mówiono mi nawet, że mam zdolności aktorskie. Podczas koncertów deklamuję swój wiersz i tak się w nim „popisuję”, by udowodnić, że jestem świetną aktorką. Niekiedy zwracam się też do publiczności słowami: „halo, halo – czy jest jakiś reżyser na sali?”.

Jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć do tego filmu rozmawiałam z różnymi ludźmi, również aktorami i na ogół słyszałam, że będą setki dubli, nuda, czekanie, a tylko od czasu do czasu coś się zadzieje. Jak weszłam na plan to wszystko mnie ciekawiło. Obserwowałam, co się dzieje, światła, aktorów, a także jak reżyserka Anna Wieczur-Bluszcz radziła sobie wśród tego pozornego chaosu.

Pani gra w tym filmie siebie. To łatwe czy trudne zadanie?

To chyba najprostsze, bo gdybym miała zagrać kogoś innego, jakąś komediową rolę czy femme fatale, to trudno mi powiedzieć, czy bym się sprawdziła. Jestem naturalna, prostolinijna, nie udaję nikogo, nie noszę żadnych masek. Grając siebie mogłam pokazać taką, jaką jestem.

W rolę tytułowej „Ostrej” wciela się Katarzyna Sawczuk (fot. Anna Gostkowska/ATM Grupa)

Zdradzając trochę fabułę filmu, to tytułowa „Ostra” wcale nie odnosi się do granej przez Panią postaci jurorki w muzycznym show.

Nie jestem ostrą jurorką. W ogóle to, jeśli chodzi o ocenianie innych, zwłaszcza wokalistów, to byłby dla mnie niesamowity stres. Ostatnio zgodziłam się być jurorem w nowym programie „The Voice Senior”, ale to zupełnie inna bajka. Jeśli zaś chodzi o młodzież, która startuje w tego typu programach, to czasami zjada ich trema, przez co śpiewają gorzej niż kiedykolwiek. Trudno wówczas rozpoznać w nich talent, a potem wyrastają z nich piękni wokaliści. To jest delikatna materia, dlatego uciekam przed tym.

W tym filmie jestem łagodna, dlatego że „Ostra”, czyli główna bohaterka, świetnie śpiewa. Nie trzeba doszukiwać się w niej wad, bo ich po prostu nie ma. Do tego jeszcze się świetnie rusza, więc wszystko jest na medal.

Film odsłania kulisy programów typu talent-show, a co Pani osobiście myśli o tego typu produkcjach telewizyjnych?

To jest dobry pomysł, bo daje szansę wypłynięcia młodym ludziom. Niezrozumiały jest tylko sposób, w jaki jurorzy czasami traktują tych początkujących wokalistów. Prześcigają się, żeby zwrócić na siebie uwagę i zaistnieć, przez co bywają okrutni. Byłam tym zdumiona i zniesmaczona. Na szczęście z czasem, choć rzadko oglądam telewizję, zrozumieli, że nie tędy droga i najważniejsi są ci, którzy śpiewają.

(fot. Anna Gostkowska/ATM Grupa)

A jak się Pani pracowało z ekipą aktorską?

Zaliczam to do najpiękniejszych wspomnień i mam nadzieję, że to dopiero początek i zakończy się co najmniej Oscarem. (śmiech) W każdym razie Tomasz Karolak to dla mnie prawdziwy diament. Ma wspaniałe poczucie humoru, a do tego jeszcze świetnie gra. Tak samo Maciej Zakościelny i Julia Kamińska.

Oczywiście chętnie słuchałam też uwag i rad moich kolegów aktorów, którzy co prawda są ode mnie kilkadziesiąt lat młodsi, ale bardziej doświadczeni. Po kilku dniach zdjęć podeszłam do reżyserki i zapytałam ją, czy mnie przypadkiem nie wytnie z tego filmu. Zaczęła się śmiać, bo nie wiedziała, dlaczego tak mówię. W ogóle nie zwracała mi uwagi, więc pomyślałam, że jestem beznadziejna. Było w tym trochę kokieterii z mojej strony. Uspokoiła mnie jednak mówiąc: „Ula jesteś wspaniała”.

A czy pamięta Pani swój debiut sceniczny?

Oczywiście, byłam wtedy w ósmej klasie i miałam chyba szesnaście lat. Był wtedy organizowany konkurs „Mikrofon dla wszystkich”. Brało w nim udział 35 tysięcy wokalistów z całej Polski. Mnie wysłał oddział Polskiego Radia w Zielonej Górze, bo tam się wychowywałam. Dostałam się do finału i pojechałam do Warszawy z tatusiem, bo sama się bałam. Pamiętam, że była taka beznadziejna piosenka obowiązkowa o zoo: „Małe tygrysiątko budzi się, przeciera oczy piąstką”, jakiś dramat, ale wszyscy musieli ją zaśpiewać. Druga była już do wyboru i zaśpiewałam po angielsku, swingując.

Zajęłam trzecie miejsce, a druga była Łucja Prus. Potem się dowiedziałam, że jeden z jurorów, a głosowano żebym zdobyła pierwszą nagrodę, powiedział że „nie damy Dudziak wygrać, bo ona za bardzo swinguje”. (śmiech) W nagrodę dostałam telewizor sześciocalowy Neptun, pierwszy na naszej ulicy. Sąsiedzi się schodzili i wszyscy się wpatrywali w ten ekran. Tatuś był bardzo dumny. To było takie pierwsze zderzenie z konkursem.

Urszula Dudziak na 7. Warszawskim Festiwalu Skrzyżowanie Kultur (fot. wikipedia.org)

Wiedziała już Pani wtedy, że będzie śpiewać?

Ja to właściwie wiedziałam od urodzenia. Jak miałam cztery lata, to dostałam akordeon i wywijałam na nim różne piosenki partyzanckie. Byłam ślicznym dzieckiem, blond włosy z dużą kokardą. To było zaraz po wojnie w Gubinie, gdzie stacjonowało wojsko. Nie było akademii, żebym nie wystąpiła grając na tym akordeonie.

Podobno miała Pani łatwo w karierze muzycznej, dlaczego?

Tak, dlatego teraz tak mi trudno mówić, jak się ktoś pyta, jak to jest robić karierę, jak pokonuje się przeszkody, jak to wygląda. Jestem wyjątkiem, bo wszyscy mnie wszędzie pchali. Ja z kolei miałam taki syndrom, że chciałam, ale się bałam. Już w szkole miałam swój zespół i też mnie wypychali na różne konkursy. Klasa delegowała, żebym śpiewała, a ja się chowałam pod krzesło i nie chciałam wyjść, ale w końcu wychodziłam i śpiewałam.

Podobnie było z Krzysztofem Komedą, który jak był w Zielonej Górze, to ktoś mu powiedział, że jest taka dziewczyna, która śpiewa jazz. Potem spotkałam Michała Urbaniaka, który cały czas krzyczał: „Ula, śpiewaj, za mało śpiewasz, nie bój się!”. Całe moje życie tak wyglądało. Teraz już mnie nie pchają, tylko sama się ujawniam.

(fot. Adam Pluciński)

Czyli ta odwaga przyszła z czasem, z wiekiem.

Jak najbardziej. Gdy byłam z Urbaniakiem, to on wszystko za mnie robił, właściwie tylko musiałam wyjść na scenę i śpiewać. On był kompozytorem, aranżerem, kierowcą i impresariem. Był mózgiem i siłą napędową. Potem, jak zostałam sama, to musiałam nadrobić wszystkie zaległości, a wielu rzeczy się po prostu nauczyć. Życie jest najlepszym nauczycielem, jak trzeba to nie ma wyjścia. Mogłam się totalnie poddam, wycofać i pracować np. na poczcie, albo urodzić się na nowo i pokonać swoje słabości. Wybrałam to drugie.

Pani cały czas dobrze mówi o swoich byłych partnerach. Nie wszyscy w show-biznesie tak potrafią.

Już taki mam charakter. Jestem bardzo praktyczna i potrafię rozróżnić rzeczy, które pomagają, a które przeszkadzają. Faktem jest, że byłam z Michałem Urbaniakiem dwadzieścia lat, mamy wspólne dzieci i bardzo dużo mu zawdzięczam. On był motorem wyjazdu do Stanów Zjednoczonych, sama bym nie pojechała. Oczywiście mieliśmy trudne okresy, ale kto ich nie ma. Jak patrzę na to z perspektywy czasu, to on jest częścią mnie i na odwrót. Tak już zostanie na zawsze.

Zresztą o wiele łatwiej mówić o nim dobrze, chociaż Michał jest trudnym człowiekiem. Zawsze wszystko wie najlepiej, ale na ogół ma rację. Chociaż nie jest już moim mężem, to zawsze będziemy sobie pomagać. Z jego żoną Dosią, od początku sobie przypadłyśmy do gustu. To nie jest osoba, która szuka konfliktów, wprost przeciwnie. Czasem sobie żartuję, że mogłabym założyć organizację „byłych”. (śmiech) Jestem przykładem tego, że warto żyć w zgodzie.

Tym pozytywnym myśleniem zaraża też Pani innych, zwłaszcza kobiety, o czym pisze w książkach. A czym dla Pani jest pisanie?

Nigdy nie przypuszczałam, że upublicznię moje życie, moje poglądy. Żeby pisać trzeba mieć do tego talent, a mi się wydawało, że go nie mam. Oczywiście pisałam cały czas pamiętniki. Kiedy wyszła moja pierwsza książka – „Wyśpiewam Wam wszystko”, to spotkałam Janusza Głowackiego, który mnie zapytał: „Ula, kto ci napisał tę książkę? Dałaś to jakiemuś dziennikarzowi i on tak fajnie to wszystko ułożył?”. Odpowiedziałam mu: „Janusz, ja to wszystko napisałam”. Zdziwił się, bo się tego zupełnie nie spodziewał.

Nie pamiętał, jak jeszcze w latach 80. dałam mu parę kartek do przeczytania, bo chciałam wiedzieć, co o tym myśli. Po przeczytaniu powiedział mi: „Ula, masz dobrą rękę do pisania i dobre wyczucie słowa”. Tak naprawdę dopiero niedawno odkryłam, że mogę pisać. Pamiętniki to jest coś dla siebie, a gdy się wie, że będą to czytać ludzie, to już inaczej się pisze. Jest trochę autocenzury, można wiele rzeczy powiedzieć, ale ważne jest to, jak się to zrobi.

(fot. Adam Pluciński)

Czy tym trzecim literackim dzieckiem będzie Pani osobista, głęboko skrywana przed światem historia o Jerzym Kosińskim?

Przymierzam się do tej książki już długo, ale nie jest to łatwa decyzja. Muszę jednak to zrobić, dlatego że tak jak ja go znałam, to nikt go nie znał. Mogę go pokazać od zupełnie innej strony. Byliśmy jak „soulmates”, czyli bratnie dusze. On był żonaty, a ja pochodzę z rodziny tradycyjnej i dla mnie związek z żonatym mężczyzną był nie do pomyślenia. Absolutnie jednak tego nie żałuję, ponieważ nie byłabym tą kobietą, którą teraz jestem, gdybym nie poznała Jurka. On pomógł mi się narodzić na nowo. Powiedział mi tyle pięknych rzeczy, w które z czasem uwierzyłam. Nie mówił tego z premedytacją, tylko szczerze, jak mnie widział i tak mnie pięknie malował.

Mam już napisaną część tej książki i nawet pokazałam ją dwóm czy trzem zaufanym osobom, które powiedziały: „Ula, to jest fantastyczne”. Zrobię to, ale trudno powiedzieć kiedy. Teraz kończymy z Bogusiem (obecnym partnerem – przyp. red.) dom na wsi. Jest tam strych do zamieszkania i okno, z którego jest piękny widok na staw, łąkę, a dalej lasy. Bardzo mi to przypomina Straconkę, czyli wioskę, w której się urodziłam. Kiedyś, jak miałam różne zapaści, doły, to wyobrażałam sobie, że jestem właśnie tam. Wiem, że w naszym nowym domu, gdy będę siedziała przy tym oknie, gdzie będzie też moje studio i biurko, to będę mogła pisać. Ten widok przenosi mnie w zupełnie inny wymiar, taki świat dziecka bez kompleksów, wolnego, ciekawego i cieszącego się każdą chwilą. Właśnie spełnia się moje marzenie.

Urszula Dudziak na koncercie w Warszawie w 2010 roku (fot. wikipedia.org)

A czy w najbliższych planach są również nowe projekty muzyczne?

Ostatnio, gdy siadłam przy swoim boomboxie i zaczęłam przesłuchiwać nagrania sprzed dwudziestu czy dwudziestu pięciu lat, które nagrywałam jeszcze w Nowym Jorku, to mój Boguś, który był w drugim pokoju nagle przyszedł i pyta: „co to za płyta Barbry Streisand, bo jej nie znam?” Ja mu na to mówię: „Boguś, to jestem ja”. To są niewydane, piękne kompozycje z cudownymi tekstami mojej Kasi, wtedy 11-letniej dziewczynki. Jak Jurek Kosiński przeczytał jej wiersze, to nie mógł uwierzyć, że ona je napisała. Teraz, jak tego słucham, to powiedziałam do Bogusia rzecz, której się wstydzę, że „to trochę jakby modelka oglądała swoje zdjęcia sprzed dwudziestu lat i widziała, jaka była piękna i zgrabna, nie miała żadnej zmarszczki”. Nie wolno mi tak mówić.

Jak kiedyś nagrywałam płyty, to wchodziłam w jakiś niesamowity trans, potem się od tego oddalałam i uznawałam, że jednak nie jest to takie dobre. Teraz widzę to inaczej, bo to jest po prostu rewelacyjne. Śpiewam kojącym, cudownym głosem, do tego jeszcze akompaniuję sobie sama na keyboardzie. Muszę zebrać te wszystkie materiały i pojechać na to poddasze na wsi. Mam nadzieję, że to właśnie tam będą się rodziły nowe, czy też odkrywane po latach rzeczy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *