Żuławskiego komentarz do współczesności. „Mowa ptaków” nie pozwoli o sobie zapomnieć
27 września, 2019
Walka płci na scenie Dramatycznego. „Księżniczka Turandot” jako chińska baśń
28 września, 2019

„Oni jeżdżą na BMX-ach, a my na koniach”. Bartosz Gelner nie tylko o „Legionach”

Bartosz Gelner wciela się w postać ułana i członka Drużyn Strzeleckich (fot. Jacek Piotrowski)

Choć bardziej kojarzony jest z kinem autorskim, typu „Płynące wieżowce” czy spektaklami Krzysztofa Warlikowskiego w Nowym Teatrze, tym razem Bartosz Gelner spróbował swoich sił w filmie historycznym. W „Legionach” Dariusza Gajewskiego wcielił się w postać piechura Tadeusza, który staje się ułanem i walczy o niepodległość Ojczyzny. – Jest to spełnienie chłopięcych marzeń i choć w aktorstwie poruszam się zwykle w innych rejestrach, to od czasu do czasu zabawa w tego typu produkcję jest czystą przyjemnością i taką wisienką na torcie – przyznaje. Na planie mierzył się z jazdą konną, musztrą, ale także konkurentem w postaci Sebastiana Fabijańskiego do serca filmowej narzeczonej, w którą wcieliła się Wiktoria Wolańska. – Pierwszy raz czegoś takiego doświadczyłem, że małe miasteczko zostało przekształcone w wioskę filmową. Powstała tam tymczasowa stajnia dla koni, postawiono namioty polowe, w których spali rekonstruktorzy, a szkoła została przerobiona na pomieszczenia z kostiumami – mówi Gelner. Portalowi Kultura wokół Nas opowiedział nie tylko o kulisach powstawania filmu „Legiony”, ale także czy odczuwa na co dzień oddech paparazzich na plecach oraz jakie wyzwania teatralne przed nim w nowym sezonie.

Film historyczny „Legiony” to pierwszy raz, gdy grasz w tego typu produkcji. Jak wspominasz pracę na planie?

Rzeczywiście to pierwszy raz, ale zawsze powtarzam, że jeśli chodzi o kategorię wojskową, to jestem „E”, czyli „ewentualnie pocisk”. Daleko mi do wojska, a bliżej do pacyfistycznego podejścia do rzeczywistości, ale jakoś się odnalazłem. Ze względu na wojenno-historyczne kino akcji, miałem przygody związane z jazdą konną czy ponadtygodniowy obóz przygotowawczy z musztry. Było to pomocne w konstruowaniu postaci oraz przy próbie wejścia w tamte realia.

Jest to też spełnienie chłopięcych marzeń i choć w aktorstwie poruszam się zwykle w innych rejestrach, to od czasu do czasu zabawa w tego typu produkcję jest czystą przyjemnością i taką wisienką na torcie, jeśli chodzi o studiowanie tego zawodu. Na planie oprócz trójki głównych bohaterów, czyli Wiktorii Wolańskiej i Sebastiana Fabijańskiego, miałem możliwość spotkania się z młodymi wilkami. Sam jestem rocznik 1988, czyli już „w kwiecie wieku”, a cały drugi plan obsadzony był zdolnymi aktorami, którzy są tuż po szkole, albo ją dopiero kończą. Mam tu na myśli: Karola Czajkowskiego, Jędrzeja Bigosińskiego, Stanisława Cywkę czy Jakuba Hojdę.

Film w reżyserii Dariusza Gajewskiego, ze względu na budżet w wysokości aż 27 milionów złotych, przedstawiany jest jako superprodukcja. Czułeś ten rozmach?

Na planie wyglądało to momentami bardzo spektakularnie. Wydaje mi się, że przy tego rodzaju produkcjach, jeżeli mamy ochotę zrobić coś, co da się oglądać w naszych czasach i może konkurować z kinem Zachodu, to mniejsze pieniądze nie wchodzą w grę. Chodzi o zaangażowanie naprawdę dużej liczby osób, kwestie związane z pirotechniką, kaskaderami czy wreszcie dziewczynami, które nie mieszczą się w jednym charakteryzatorskim busie.

Jak kręciliśmy zdjęcia pod Siedlcami, to pierwszy raz czegoś takiego doświadczyłem, że małe miasteczko zostało przekształcone w wioskę filmową. Powstała tam tymczasowa stajnia dla koni, postawiono namioty polowe, w których spali rekonstruktorzy, a szkoła została przerobiona na pomieszczenia z kostiumami.

(fot. Jacek Piotrowski)

Imponujący był też czas, jaki musieliście spędzić na planie, także ze względu na pogodę.

I pogodę i problemy natury produkcyjnej, ponieważ zdjęcia do filmu przez rok były zawieszone. Śmiałem się z Sebastianem Fabijańskim, że może być tak, jak fabułą filmu „Synekdocha, Nowy Jork”, która nigdy się nie skończy, a my do końca życia będziemy ułanami. Potem ewentualnie nakręcimy film, jak się bujamy i opowiadamy, jak to było na wojnie. (śmiech)

Mieliśmy aż cztery wyjazdy integracyjne, m.in. do Cieszyna, Kielc, w okolice Mazur oraz Siedlec. Za każdym razem w trochę innej obsadzie, bo tu ułanie, tu piechurzy. Było dużo zabawnych historii i każdy wyjazd wspominam pozytywnie. Była to taka odskocznia od tematyki teatralnej czy od innego kina czy serialu, które w między czasie robiłem, utrzymując podobną fryzurę, co też doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Zastanawiałem się, ile tak naprawdę będę musiał tkwić w tym jednym projekcie. Na szczęście wszyscy dotrwaliśmy końca zdjęć. Trzeba też bardzo wyraźnie zaznaczyć, że żadne zwierzę nie ucierpiało na planie filmu „Legiony”, nie wliczając w to małych istot, po których deptały konie.

(fot. Jacek Piotrowski)

Jak byś scharakteryzował swoją postać, która na tle innych jest fikcyjna?

Tadeusz to chłopak z dobrego domu, który nie widzi innej możliwości, żeby nie zaciągnąć się do wojska i walczyć o niepodległość Ojczyzny. Jest typem romantyka, zakochanego w Oli, czyli filmowej Wiktorii Wolańskiej. Potem ze względu na to, że zostaje przerzucony z piechurów do ułanów, trafia do ówczesnego „lepszego sortu”.

Bierze też udział w bitwie pod Rokitną, która była kolejnym wyzwaniem. Mamy tam scenę, w której każdy z ułanów żegna się z bliską osobą całując jej zdjęcie, albo krzyżyk. Ja wymyśliłem, że moja postać pożegna się z koniem. Jakkolwiek to śmiesznie zabrzmi, ale w ten sposób najlepiej można oddać to, że bierze się odpowiedzialność za jednostkę, czyli za samego siebie.

(fot. Jacek Piotrowski)

Jak myślisz do kogo ten film jest skierowany, bo w przeszłości obrazy historyczne były magnesem dla szkół, które wysyłały do kina uczniów w ramach lekcji.

Tak, sam jestem z pokolenia, które chodziło oglądać „Pana Tadeusza” czy „Ogniem i mieczem”. Mamy na pewno szansę na dużą frekwencję, jeśli chodzi o pierwsze klasy liceum, bo jest podwójny rocznik. (śmiech) Jeżeli tego typu propozycja padnie ze strony historyka, polonisty czy wychowawcy, to tym lepiej dla nas. Staraliśmy się stworzyć film zarówno pod względem produkcyjnym, jak i aktorskim, który odpowiada teraźniejszym trendom, czy temu, co można zobaczyć w Internecie.

Nie wiem, na co chodzi teraz młodzież, ale z drugiej strony oni jeżdżą na BMX-ach, a my na koniach. Mam nadzieję, że jeżeli pójdą na „Legiony”, to nie będą rzucać popcornem, choć nie jest to wykluczone. Każdy w tym wieku zajmuje się tysiącem rzeczy, np. łapie pokemona czy siedzi na Instagramie. Tak jest ze wszystkim, na co idzie się pod przymusem, chyba że akurat omija się sprawdzian z chemii czy fizyki. Radziłbym nauczycielom, żeby wybierali te trudniejsze dni, to wtedy widzowie zainteresują się „Legionami”. (śmiech)

(fot. Jacek Piotrowski)

Zwłaszcza, że na pierwszym planie nie tylko sama historia, ale wątek miłosny, w dodatku trójkąt.

Co prawda, jakiegoś wielkiego wychowania seksualnego w tym filmie nie ma, ale jest trójkąt i to już w tamtych czasach. Nie zdradzając fabuły, mogę powiedzieć, że każdy znajdzie coś dla siebie.

Czy jesteś gotowy na wzrost popularności, jaką niesie za sobą zagranie pierwszoplanowej roli w takim filmie?

Myślę, że w dzisiejszych czasach, jeśli chodzi o takie projekty, to wzrost popularności jest umiarkowany. Nie ma już tak, jak kiedyś, że robiło się duży film i nagle „wystrzeliwało”. Teraz to bardzo długa, mozolna praca wyrabiania swojej pozycji w zawodzie. Może to mieć swoje plusy i minusy. Gdyby się nie udało, to będę mieć na koncie wysokobudżetową klapę.

Jeżeli zaś chodzi o moje aktorskie emploi, to tylko świadczy o mojej otwartości na nowe projekty i niezamykanie się na poszczególne produkcje. Cieszę się, że mogę spróbować swoich sił zarówno w komedii romantycznej, jak i w filmie historycznym, a kiedyś w kinie autorskim, poruszającym różnego rodzaju tematy. Dosyć ciekawym zabiegiem jest to, by aktor niegdyś grający geja w „Płynących wieżowcach”, teraz wcielał się w pierwszego ułana RP w „Legionach”. Bardzo podoba mi się to ryzyko producentów, bo może przynieść ciekawy skutek.

Z Mateuszem Banasiukiem w filmie „Płynące wieżowce” (fot. YouTube)

Nie zapominajmy, że od premiery „Płynących wieżowców” minęło już sześć lat.

Tak, więc może nie jestem już tak bardzo kojarzony z tamtą rolą. Pojawiam się też regularnie w serialach. Zawsze, jeśli czytam scenariusz, który jest w porządku i realizują go fajni ludzie, to próbuję się w tym odnaleźć. A w mundurze, jak wiadomo zawsze elegancko, ciepło, więc proszę bardzo.

Wracając jeszcze do popularności, to sprawdziłem, że na dziesięć wyszukiwań twojego nazwiska w internecie, cztery dotyczyły „Legionów”, a pozostałe były związane z życiem prywatnym. Odczuwasz już na co dzień oddech paparazzich na plecach?

Na szczęście poruszam się po mieście rowerem, więc panowie za mną nie nadążają. Musieliby mieć chyba zamontowane kamerki GO-PRO na czole i śmigać skuterem. Nie, mieszkając w Warszawie z taką dużą ilością doznań i bodźców, to myślę, że paparazzi mają ciekawsze rzeczy do fotografowania niż próbować mnie ustrzelić aparatem.

Jesień to też powrót oferty teatralnej, a niektóre spektakle Nowego Teatru wracają po długiej przerwie. W czym będzie cię można zobaczyć?

Sezon zaczynamy nowym spektaklem – „Jezusem” w reżyserii Jędrzeja Piaskowskiego, a potem dla mnie premiera, a dla innych dinozaur teatralny, czyli „Krum” w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego, w którym zastępuję Adama Nawojczyka. To dla mnie takie najnowsze wyzwanie teatralne. Poza tym będziemy mieli też bardzo dużo wyjazdów ze spektaklami po Europie. W tym jesiennym okresie szykuje nam się m.in. Paryż, Lozanna czy Miluza. W Nowym Teatrze odbędzie się też premiera spektaklu w reżyserii Jana Klaty – „Matka Joanna od Aniołów”, akurat bez mojego udziału. Potem w nowym roku ruszamy już z próbami do nowego spektaklu Warlikowskiego. To taki mój gwóźdź programu, a premiera będzie w połowie albo pod koniec maja 2020 roku.

(fot. Nowy Teatr)

Jak się patrzy na zespół Nowego Teatru to tworzycie taką teatralną rodzinę, a te wyjazdy zagraniczne są przeważnie do nieprzypadkowych miejsc.

Ja już natrafiłem na tak cudownie zastaną sytuację, bo zostałem do tej rodziny włączony. Teatry z miast, które wymieniłem, są często koproducentami naszych spektakli, szczególnie tych Krzysztofa Warlikowskiego, bo są to obszerne i czasowo i obsadowo produkcje, które kosztują. Jak wiadomo w teatrze polskim nie ma takich pieniędzy, więc trzeba skrzętnie zamykać ten budżet.

Te wyjazdy dają też rodzaj takiej cudownej wolności, bo każdy aktor bez względu na to, w jakiej jest sytuacji w Warszawie, to odrywa się od wszystkiego i jedzie na czterodniowe wakacje, grać spektakl w pięknym zakątku Europy czy świata. Nie przejmuje się niczym innym poza zwiedzaniem, dobrym jedzeniem i daniem dobrego spektaklu dla zagranicznej publiczności, która całkowicie inaczej reaguje od polskiej. Nie do końca się w tym odnajduje i nie rozpoznaje osób grających w spektaklu, tylko bierze to jako całość, taką niesamowitą kulę energetyczną, która wpada do danego miasta i jest pokazywana kilka razy. My a kolei wracamy z nowymi doświadczeniami. Zawsze mieszkamy w jednym hotelu, więc jest zabawnie jak na koloniach.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *