Kiedy „Odziedziczone marzenia” ukazały się po raz pierwszy, Barack Obama miał 34 lata i dopiero zaczynał polityczną karierę. Był idealistą, wierzył w siłę oddolnego działania, chciał mobilizować ludzi do walki o lepszy los. Ale żeby wytyczyć ścieżkę, którą mają podążyć inni, trzeba najpierw zrozumieć drogę, jaką się samemu przebyło.
Dla młodego Baracka, syna białej Amerykanki i czarnego Kenijczyka, wychowanego w latach 60. XX wieku w białej rodzinie i kulturowym tyglu Hawajów, oznaczało to podróż śladami ojca, którego nie zdążył poznać, aż do sedna jego afrykańskiej tożsamości. „Na tych stronicach znalazł się zapis osobistej podróży wewnętrznej — zapis starań młodego chłopaka, który poszukiwał ojca, ale zarazem sensu własnego życia jako czarnego Amerykanina”.
Fragment książki
Ale tym razem matka nie wyglądała na zadowoloną. Siedziała tylko, patrząc mi w oczy, ponura jak karawan.
— Nie wydaje ci się, że za swobodnie podchodzisz do własnej przyszłości? — spytała.
— O co ci chodzi?
— Wiesz dobrze, o co mi chodzi. Twój kolega został właśnie aresztowany za posiadanie narkotyków. Masz coraz gorsze oceny. Nawet nie zacząłeś pisać podania o przyjęcie na studia. Kiedy próbuję z tobą o tym porozmawiać, zachowujesz się, jakbym ci nie wiem jak zawracała głowę.
Nie musiałem tego wszystkiego wysłuchiwać. Przecież ze szkoły mnie nie wyrzucali. Zacząłem jej tłumaczyć, że zastanawiam się, czy w ogóle wyjeżdżać na studia, że mógłbym zostać na Hawajach, chodzić na jakieś zajęcia i znaleźć pracę na pół etatu. Matka przerwała mi. Stwierdziła, że mógłbym się dostać do każdej szkoły w Stanach, gdybym w to włożył trochę wysiłku. — Pamiętasz, co to takiego? Wysiłek? Do licha, Bar, nie możesz tak sobie siedzieć jak jakiś obibok i liczyć tylko na łut szczęścia.
— Jak co?
— Obibok. Nierób.
Spojrzałem na matkę siedzącą z poważną miną, tak głęboko przekonaną, że wie, jaki kształt ma przyjąć moje życie. Myśl, że moje przeżycie mogłoby zależeć od łutu szczęścia, pozostawała dla niej herezją.