Kronika zmieniającego się świata inspirowana własnym życiem. Nowa powieść Eduardo Mendozy
11 stycznia, 2020
Służby, media, bandyci i pieniądze. Oto „Sejf. Trylogia” Tomasza Sekielskiego
14 stycznia, 2020

„Jest duża uniwersalność tej historii”. Łukasz Simlat o kulisach filmu „Boże Ciało”

W filmie Jana Komasy wcielił się w rolę księdza (fot. mat. pras.)

Przez dłuższy czas grał wyłącznie i niewielkie role w filmach i serialach, zanim dostrzegła go Izabella Cywińska. Następnie Łukasza Simlata można było zobaczyć m.in. u Koterskiego, Smarzowskiego czy Bajona, a ostatnio w dwóch filmach: „(Nie)znajomi” i „Boże Ciało”. – Mogę się nie kojarzyć z komediami, bo większości tego typu propozycji filmowych, które do mnie przychodziły, nie brałem, bo po prostu mnie nie śmieszyły – mówi otwarcie aktor. W filmie Jana Komasy dostał zadanie, by jako ksiądz wygłosić kazanie, od którego główny bohater, grany przez Bartosza Bielenię, będzie się musiał odbić. – Nie trzeba było odegrać tylko tego, co znalazło się w scenariuszu, ale momentami skoczyć na główkę – zdradza kulisy powstawania polskiego kandydata do Oscara, Łukasz Simlat. Portalowi Kultura wokół Nas opowiedział, czyje poczucie humoru lubi, w jakiej komedii by najchętniej zagrał oraz jaka będzie sztuka „Same Plusy”, którą na deskach Teatru Imka wystawia Fundacja Garnizon Sztuki.

Film „Boże Ciało” w reżyserii Jana Komasy zdobywa kolejne nagrody, najpierw na festiwalu w Wenecji, następnie w Gdyni. Grana przez Pana postać księdza Tomasza wydaje się kluczowa dla ukształtowania głównego bohatera, w którego wciela się Bartosz Bielenia?

Mojego bohatera nie ma tam dużo, ale w przypadku „Bożego Ciała” od początku wiedziałem, że jest to sytuacja klamrująca całą historię. On zaczyna i kończy całą przygodę. Musiałem więc wykreować taki rodzaj emocjonalności, człowieka z krwi i kości, ale przede wszystkim księdza, który przekracza granice w obronie wartości, którym hołduje. To była bardzo prywatna praca, ponieważ Janek Komasa dał mi zadanie, mówiąc: „spróbuj sobie napisać kazanie, bo od niego Bartek Bielenia musi się próbować potem odbić”.

Była to więc taka „robota z trzewi”, gdzie można zawrzeć to, co nas boli, co porusza, to o czym myślimy, o różnych aspektach. Mój bohater pod koniec filmu przekracza pewne granice, stąd nie spojlerując „policzek” wymierzony postaci Bartka Bieleni. Nie trzeba było odegrać tylko tego, co znalazło się w scenariuszu, ale momentami skoczyć na główkę. To są takie rzeczy, które dawały możliwość utkania wielu rzeczy, jak ja to nazywam, z mgły. A Bartka Bielenię wcześniej widziałem w spektaklu „Podopieczni” w Teatrze Starym oraz w filmie „Na granicy” i wiedziałem, że to się nie może nie udać. On jest genialnym aktorem, jeżeli będzie się dalej kształcił i rozwijał, to będzie jeszcze lepszy, czego mu życzę.

Z Bartoszem Bielenią w filmie Jana Komasy – „Boże Ciało” (fot. mat. pras.)

Ten film dużo mówi o naszej, polskiej mentalności, a został wybrany naszym kandydatem do Oscara. Pana zdaniem trafi do zagranicznych widzów?

Już po przeczytaniu scenariusza wiedziałem, że jest duża uniwersalność tej historii, bo takie rzeczy nie zdarzają się tylko w Polsce, ale na całym świecie. U nas coś takiego, jak w tym filmie dzieje się raz w miesiącu. Nawet w Jaśliskach, gdzie kręciliśmy sceny, był właśnie taki ksiądz. To pewnie dlatego nie chciano nas wpuścić do wnętrza kościoła i w związku z tym tam kręcone było wszystko to, co na zewnątrz, a wnętrza gdzie indziej. A wracając do Pana pytania, to już po Gdyni wiadomo, że film jest w dystrybucji w kilkunastu krajach, a to o czymś świadczy.

A jak to jest z doborem ról, bo widzowie raczej nie kojarzą Pana z rolami komediowymi, a tu nowy film „(Nie)znajomi”?

Mogę się nie kojarzyć z komediami, bo większości tego typu propozycji filmowych, które do mnie przychodziły, nie brałem, bo po prostu mnie nie śmieszyły. Rolą, z którą jestem kojarzony, wspominany i wiele życzliwości mnie z tego powodu spotkało, jest postać Adasia Turka z „Brzyduli”. Bardzo hołubiłem sobie ten rodzaj pracy i zabawy na planie z samym sobą, takiego abstraktu i radykalności w poczuciu humoru. Czułem wówczas wolność i swobodę w budowaniu postaci na przestrzeni odcinków, reżyserowanych przez Wojtka Smarzowskiego. Jak ktoś by mi dał genialnie napisaną komedię i nie mówię o tych świątecznych, ale taką z natury, to bardzo chętnie.

Łukasz Simlat, Tomasz Kot, Wojciech Żołądkiewicz i Michał Żurawski (fot. mat. pras.)

Czy tak było w przypadku filmu „(Nie) znajomi”, czyli polskiej wersji włoskiego hitu „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”?

To jest genialny pomysł i wielu scenarzystów pewnie teraz łapie się za głowę i mówi sobie, że „to jest proste jak budowa cepa, dlaczego ja tego nie wymyśliłem”. Ten film pokazuje brutalność naszych czasów, jak skok technologiczny poszedł do przodu i jak jesteśmy od niego uzależnieni.

Przy okazji zastanawiałem się, jak kiedyś kręciło się filmy bez tego wszystkiego. Pytałem nawet Krzysztofa Kowalewskiego, jak powstał „Potop”, skoro nie było wówczas telefonów, komputerów, krótkofalowek, itd. On mi na to odpowiedział, że „rok wcześniej wysyłało się telegram do teatru, który pisał reżyser, następnie szukało się aktora, także po domach dzwoniąc na telefon stacjonarny”. Mam wrażenie, że to mobilizowało ludzi do myślenia, a teraz gdy mamy smartfony, to wszystko zostawiamy na ostatnią chwilę. To jest przerażające.

Łukasz Simlat na premierze filmu „(Nie)znajomi” (fot. mat. pras.)

A wracając do fabuły filmu „(Nie) znajomi”.

Siódemka bohaterów podczas kolacji uczestniczy w grze, w której okazuje się, że te pudełeczka (telefony komórkowe – przyp. red.), które każdy z nas nosi skrywają tajemnice, o których nawet sami nie zdajemy sobie sprawy. One nas określają w zupełnie inny sposób niż inni nas postrzegają. To są sprawy, co do których albo się wstydzimy przyznać albo kompletnie nie chcemy się przyznać, bo zburzyłyby cały wyimaginowany świat, którym próbujemy się otoczyć. Niekiedy żyjemy więc w jakiejś mydlanej bańce, a okazuje się, że jesteśmy zupełnie kimś innym.

Polska wersja filmu jest adaptacją włoskiej wersji. Nie obawia się Pan porównań?

To takie pierwsze myślenie i neon, który rozpala się w głowie aktora, że to remake, że to już było. Tak, jak mówię, genialny pomysł, ale jak na komedię to włoska wersja nie za bardzo mnie rozśmieszyła, bo była zachowawcza. Potem włączyła mi się druga myśl, że przecież ile filmów dopiero „zremake’owanych” dostawało drugiego, a właściwie prawdziwego życia. W tym przypadku innych wersji: francuskiej, hiszpańskiej czy chińskiej, nie widziałem.

Ostateczną decyzję o wzięciu udziału w tym filmie podjąłem po przeczytaniu scenariusza. Kamień wtedy spadł mi z serca, ponieważ jest to genialna robota Tadeusza Śliwy i Katarzyny Sarnowskiej jako scenarzystów, którzy całą tę sytuację obwarowali polskimi realiami, naszymi przywarami, tym myśleniem i stereotypami, które są wpisane w ten naród. Myślę, że nawet kilka dodatkowych biegów jest wrzuconych w tym filmie w porównaniu do wersji włoskiej. Osobiście bardzo lubię poczucie humoru, jakie mają Anglicy, czyli takie jadące po bandzie, brutalne w postaci Ricky’ego Gervais, który wychodzi i robi taką żenadę, że człowiek się łapie za głowę i mówi: „chłopie, proszę już nie brnij w to”. Gdy za momentem tragedii zaczyna się ten szczery uśmiech. Wydaje mi się, że w tym filmie udało się to zrobić.

(fot. Jacek Poremba )

Jesień to też dwie nowe sztuki teatralne z Pana udziałem, m.in. „Same Plusy” Fundacji Garnizon Sztuki na deskach Teatru Imka, w której wcieli się Pan w rolę szefa w korporacji. O czym będzie ten spektakl?

Generalnie o życiu w necie, ale przede wszystkim będzie opowiadał o potwornej samotności każdego z nas. Będzie to jednak komedia, a ja w teatrze uwielbiam komedie, bo to wówczas zdarza się ten rodzaj odbicia piłki ze strony publiczności. Ludzie, bawiąc się, są spontaniczni, to jest reakcja niewymuszona, odruchowa. Gdy energia trzystu osób, które zareagowały na ten sam żart, wraca na scenę, to człowiek aż się podnosi pięć centymetrów wyżej. To jest coś niesamowitego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *