Chłopaki jadą z impetem i po bandzie. Film „Futro z misia” już na ekranach kin
25 grudnia, 2019
Wielki skandal, który zmienił bieg historii Film „Oficer i szpieg” już w kinach
27 grudnia, 2019

„Im więcej mamy, tym więcej chcemy”. Aktorka Anna Cieślak o pracy zza kulis

Anna Cieślak w sztuce „Mąż i żona” w Teatrze Polskim w Warszawie (fot. Marta Ankiersztejn)

Teatr, jak sama mówi, jest jej domem, w którym dojrzewa, ale przez prawie 20 lat pracy artystycznej, Anna Cieślak dała się poznać widzom zarówno z dużego ekranu, jak produkcji telewizyjnych. Miała bardzo mocne wejście, gdy na przestrzeni zaledwie dwóch lat, zagrała w aż trzech filmach i to główne role. – Dosyć dużo jak na debiutantkę. Wydawało mi się, że jestem w stanie zrobić wszystko, bo życie pootwierało przede mną wszystkie drzwi, więc przez nie weszłam. Potem dopiero zrozumiałam, że ważna jest historia, którą opowiadam – mówi aktorka. Stąd liczne projekty nie tylko w Teatrze Polskim w Warszawie, ale również seriale, dubbing, audiobooki, poezja i słuchowiska radiowe. – Uważam się za osobę spełnioną, ponieważ bardzo dużo pracuję i robię to co kocham – podkreśla. Portalowi Kultura wokół Nas opowiedziała o kulisach powstawania najnowszej inscenizacji „Dziadów”, o swojej pracy dla Fundacji La Strada, pracy nad dubbingiem oraz czy nie brakuje jej ról filmowych.

Za nami premiera „Dziadów” w reżyserii Janusza Wiśniewskiego w Teatrze Polskim w Warszawie.  Jak z Pani perspektywy wyglądała ta współpraca?

Janusz Wiśniewski jest wybitnym twórcą teatralnym, który osiągnął sukces nie tylko w kraju, ale również poza granicami. To moje drugie spotkanie z nim, pierwsze było kilkanaście lat temu w krakowskim Teatrze Słowackiego, gdzie reżyserował „Kordiana”. Dla mnie historia zatoczyła koło, ponieważ to w pracy z nim zakochałam się w teatrze. Był jedną z tych osób, które pokazały mi, jak wielką siłę ma teatr, jak łączy ludzi, gdy opowiadamy historię, która jest dla nas ważna. Nie boję się użyć tego słowa, że teatr Janusza Wiśniewskiego to coś metafizycznego.

Mówi się, że żeby zrobić „Dziady”, trzeba mieć zespół. Na scenie Teatru Polskiego występuje 60 aktorów, trzy albo nawet cztery pokolenia, od 4-letniego Platona po artystów, którzy skończyli 70 lat i więcej, jak nestor aktorstwa Henryk Łapiński. Ale teatr Janusza Wiśniewskiego to również spotkanie trzech niezwykłych artystów, bo reżyser tworzy swoje spektakle we współpracy z kompozytorem Jerzym Satanowskim i choreografem Emilem Wesołowskim. To spotkanie trzech przestrzeni, które nam aktorom pomagają stwarzać na scenie prawdę kreowanych postaci.

Tak też było w przypadku „Dziadów”?

Tutaj było to dużo trudniejsze, ponieważ w Teatrze Słowackiego pracowaliśmy ze zgranym zespołem na użytek reżysera tyle czasu, ile potrzebował. W Teatrze Polskim przez 10 lat Andrzejowi Sewerynowi również udało się stworzyć zespół, który potrafi opowiadać historie. Tu nie ma gwiazd, oczywiście jest dyrektor i wszyscy mówią, że zawsze go widać, ale on stoi też za nami i nas buduje.

Andrzej Seweryn i Anna Cieślak w spektaklu „Deprawator” (fot. Marta Ankiersztejn)

Ale w „Dziadach” go nie ma.

Tak i mało tego, jest tylko część zespołu, a pozostali aktorzy to ci, na których zdecydował się Janusz Wiśniewski, bo to reżyser decyduje o obsadzie. To nie były przypadkowe wybory . Koledzy, którzy przyszli dostali kredyt zaufania. Praca w Teatrze Polskim nie jest łatwa i mam wrażenie, że to jeden z ostatnich bastionów, które przed premierą pracują w systemie, może trochę już archaicznym – kilka miesięcy pracy w godzinach 10-14 i 18-22. Reżyser, który oczekuje pełnej dyscypliny i bycia w gotowości niezależnie od tego, czy się jest na scenie czy nie. Bo ważna jest energia i jak swoje kwestie wypowiada kolega, to reszta zespołu słucha, ponieważ wówczas stwarza się historia.

Premiera była pod koniec listopada, a ile trwała praca nad „Dziadami”?

Zaczęliśmy w czerwcu, potem była przerwa i wróciliśmy w połowie sierpnia. Mam porównanie, jak wygląda praca gdzie indziej. Na co dzień jestem związana z Teatrem Polskim, ale gościnnie występuję też w Teatrze 6. piętro i Teatrze Kwadrat. Wiem, co to znaczy dla aktora wejść w przestrzeń z kompletnie nowymi ludźmi. To nie są warunki sprzyjające do kreowania, bo trzeba się oswoić, nie tylko z teatrem i sceną, ale również z nowymi kolegami. To wymaga czasu.

Skąd jednak ta aura tajemniczości wokół tej inscenizacji „Dziadów”, czemu to służyło?

Myślę, że to jest konsekwentny sposób pracy reżysera, który był stosowany we wszystkich jego przedstawieniach. Dopóki spektakl nie jest gotowy, dopóty trzyma tajemnicę. Pracuję w zawodzie już prawie 20 lat i pamiętam, że gdy zaczynałam na rynku filmowo-serialowym w Warszawie, to nie rozumiałam, dlaczego wchodząc na plan muszę zrobić jeszcze zdjęcia do kolorowych gazet i udzielić czterech wywiadów, a w między czasie zagrać rolę. Po krakowskiej szkole, gdzie nauczono mnie, że najważniejsze jest opowiadanie historii, po prostu buntowałam się. Może moi młodsi koledzy nie mają już z tym problemu, ale dla mnie wtedy to był  duży problem, bo ja chciałam skupić się tylko na roli.

Na scenie Teatru Polskiego w spektaklu „Dziady” (fot. Krzysztof Buczek)

Czyli „Dziady” to taki powrót do początków?

Tak, absolutnie, do takiego prawdziwego teatru. Kiedyś wydawało mi się, że wystarczy wyjść na scenę i być prawdziwym wobec widza. To jest oczywiście podstawa, bez której nie pójdzie się dalej, ale teatr Janusza Wiśniewskiego to coś więcej. To jest forma i żeby ją mieć, to trzeba umieć stworzyć coś ponad własne „ja”, dać więcej niż tu i teraz. Czasami jest to karykatura czy groteska. Wiele można pokazać nie wprost, nie obnażając własnych emocji, za pomocą jednego gestu, spojrzenia, bo wszystko jest w środku, w człowieku. Przy okazji „Dziadów” nie powinniśmy też zapominać, że to coś więcej, niż spektakl. Robimy je po to, żeby przekazać słowo polskie i pokazać polską historię młodszemu pokoleniu. Ten tekst jest bardzo uniwersalny, to nieustająca walka dobra ze złem.

Dziady”  znajdują się w kanonie lektur szkolnych, a więc do teatru wybierze się wiele młodych osób. Jak do nich trafić?

Moim zdaniem to jest najważniejsze, co mamy do zrobienia grając „Dziady”. Kierujemy spektakl do młodego widza, ponieważ starsi „Dziady” znają i oni przyjdą porównywać. Powiedzą, np. że Jerzy Trela był lepszy, a tutaj zdarzyło się coś innego, bo takiego młodego senatora jak Krzysztof Kwiatkowski jeszcze nie było. Ale czy nie ma teraz takich ludzi, którzy myślą: „ja, ja, ja – moje, moje, moje?” Oni są obok nas, dlatego uważam, że to była bardzo dobra decyzja obsadowa. Tacy jesteśmy dzisiaj, gdy boimy się utraty pozycji, gdy osiągnęliśmy szybko sukces. Im więcej mamy, tym więcej chcemy.

A jak na tym tle wypada Księżna, czerpała Pani inspirację z poprzednich inscenizacji?

Oczywiście szukałam, patrzyłam i oglądałam. Moja Księżna jest bardzo kobieca. Zawsze zależało mi na tym, żeby postaci, które gram były delikatnie, ale również silne, choć niekoniecznie jak tzw. krzyczące emancypantki. Nie chciałam być agresywna i mieć siłę mężczyzny, tylko pozostać kobieca w swoich proporcjach i w swojej wrażliwości. Księżna kocha i myśli, że swoją miłością wszystko naprawi. Chce budować, łączyć, dawać, bo jest zakochana w senatorze.

(fot. Weronika Kosińska)

Przez to też naiwna.

Absolutnie. Tak jak ofiary przemocy, podopieczne Fundacji La Strada, w której od 10 lat działam przeciwko handlowi ludźmi i niewolnictwu – „ja zbawię cię swoją miłością, ja cię uratuję”. Do czego to doprowadzi? Każdy może sobie zadać to pytanie i na nie odpowiedzieć. Czy do zagłady czy do naprawienia, bo pewne rzeczy wynikają z kontekstu historycznego, ale kobiety zawsze walczą, żeby było dobrze.

Co dla Pani znaczy działalność w La Stradzie?

Związałam się z fundacją po filmie „Masz na imię Justine”, w którym zagrałam dziewczynę zmuszaną do prostytucji. Wiem, że Irena Dawid-Olczyk i Joanna Garnier przez kilka lat przyglądały się moim działaniom zawodowym zanim zaprosiły mnie do współpracy. W moim przypadku bardziej właściwe jest słowo wolontariusz niż ambasador. Od tamtego czasu zdarzyło się bardzo dużo, od spotkań poprzez wieloletnie konsultacje, ale też szkolenia. Teraz już sama pracuję i spotykam się z podopiecznymi La Strady na co dzień. Wiem, jakie mają problemy ludzie, którzy przyjeżdżają do Polski i czekają na legalne papiery. Nie mogą podjąć pracy, a muszą jakoś przetrwać ten czas i ja im to organizuję.

I tak np. jak mieliśmy ostatnio afro-amerykanki z Ugandy, to zabraliśmy je na koncert orkiestry Sinfonia Iuventus, której dyrektor Piotr Baron zawsze chętnie służy pomocą i oddaje nam pakiet zaproszeń. To niesamowite, jak one się cieszą, szykują do wyjścia, zaplatają warkoczyki, żeby pójść i zobaczyć koncert na żywo. Dla nich to jest coś wyjątkowego. Cieszę się, że możemy pokazać im inny świat, bez przemocy, a obcowanie z kulturą wyższą w tym pomaga, bo wyzwala w człowieku dobro. I ten przekaz jest dla mnie niezwykle ważny.

Anna Cieślak w filmie „Masz na imię Justine”, w którym zagrałam dziewczynę zmuszaną do prostytucji (fot. mat. pras.)

Ten problem, którym zajmuje się fundacja w ostatnich latach narasta. Czy dostrzega Pani w swojej pracy dla La Strady skutki kryzysu uchodźczego?

Tak i nie dotyczy to tylko kobiet. La Strada zajmuje się również mężczyznami, którzy czasami latami tkwią w sytuacjach nadużyć i manipulacji. Wielokrotnie musi minąć bardzo dużo czasu, zanim osoba, która potrzebuje pomocy, znajdzie się pod ochroną La Strady. Celem fundacji jest szerzyć w społeczeństwie świadomość, że taka instytucja istnieje i można się do niej zwrócić po pomoc. To, czego często nie umiemy jako ludzie, to właśnie prosić o pomoc. Mnie też się zawsze wydaje, że sama dam radę. Chciałabym, żeby młodzi ludzie, którzy przyjeżdżają do Polski, ale też ci, którzy wyjeżdżają do pracy za granicą, mieli z tyłu głowy, że zawsze można zwrócić się do fundacji. Oni mogą sprawdzić potencjalnego pracodawcę, bo są wyposażeni w odpowiednie środki do tego. Już na etapie rozmowy są w stanie zweryfikować, czy osoba, która zatrudnia jest godna zaufania.

Otwieramy się na świat, coraz częściej wyjeżdżamy i nie ma w tym nic złego, ale musimy być bardziej świadomi, a mniej naiwni. Z braku doświadczenia często wynikają sytuacje, w których jesteśmy wykorzystywani. Odkąd współpracuję z w La Stradą zupełnie inaczej patrzę na świat, który mnie otacza. W zasadzie wszędzie odbywa się jakiegoś rodzaju manipulacja. Tylko od naszej świadomości zależy, jak sobie z tym poradzimy, a ta bierze się z wiedzy, więc warto znać swoje prawa i co możemy zrobić, żeby się ochronić.

Ponownie użycza Pani głosu księżniczce w filmie „Kraina lodu 2”. Jak się wracało do tej bohaterki?

Cudownie! Ja bardzo lubię pracę w dubbingu, a podkładanie głosu postaci Anny to wyjątkowa przyjemność. Wszystko dzięki reżyserowi, czyli Wojciechowi Paszkowskiemu, który sam jest wspaniałym aktorem dubbingującym. Mało się mówi o dubbingu, więcej o teatrze czy filmie. To jest przestrzeń jeszcze nie całkiem odkryta, ale niezwykła i wymagająca ogromnego, wrażliwego ucha. Wojtek potrafi jednak tak zestawić głosy, żeby pasowały do historii, do tej rysunkowej kreski, która idzie w świat. „Kraina lodu” to w końcu Anna, Elza, Sven, Olaf, Kristof, a poprzednio także książę.

To też kolejne spotkanie tej samej obsady?

Tak, zawsze tak jest, że jeżeli pracujemy w pierwszej części, to potem jesteśmy również w kolejnych. To naturalne, chyba że zmienią się warunki głosowe aktora i już nie pasuje do roli. Praca w dubbingu wymaga nieprawdopodobnego skupienia, jednocześnie na kilku płaszczyznach. Słyszy się wersję angielską, widzi się obrazek i trzeba wbić się w mówiącą buzię postaci, a samemu jeszcze mówi się po polsku. Nie można też powtórzyć melodii angielskiej, którą ucho intuicyjnie podpowiada, dlatego że gdzie indziej jest sens i logika w słowach po polsku i po angielsku, inny też jest akcent. A jeszcze ma się w słuchawkach reżysera, który prowadzi aktora. To trochę tak, jakby musieć skoncentrować się na pięciu rzeczach jednocześnie.

(fot. mat. pras.)

A z zewnątrz wydaje się, że to tylko fajna przygoda.

To ogromnie trudna praca. Wielokrotnie po kilku godzinach w studio dubbingowym wychodziłam i czułam się tak, jakbym miała ogromną głowę i uszy. Za każdym razem muszę odpocząć, bo nie rozumiem, co ludzie do mnie mówią. Poziom mojej percepcji jest wówczas przekroczony. Jestem przebodźcowana, jak przed premierą w teatrze. Trudno wówczas pójść na spotkanie z przyjaciółmi i rozmawiać o rzeczywistości.

Oprócz teatru i dubbingu, gra też Pani w serialu „Na Wspólnej”, nagrywa audiobooki oraz uczestniczy w projektach związanych z poezją i gra w słuchowiskach radiowych. A co z filmem?

Teatr jest moim domem, to tu dojrzewam, a film jest przygodą, która się zdarza. Miałam dosyć mocny start filmowy, bo na przestrzeni dwóch lat zrobiłam trzy pełnometrażowe filmy i to grając główne role: „Masz na imię Justine”, „Dlaczego nie” czy „Jak żyć?”. Dosyć dużo jak na debiutantkę. Wydawało mi się, że jestem w stanie zrobić wszystko, bo życie pootwierało przede mną wszystkie drzwi, więc przez nie weszłam. Potem dopiero zrozumiałam, że ważna jest historia, którą opowiadam. To daje mi na pewno dzisiaj Teatr Polski, ale także Teatr 6. piętro czy Kwadrat, z którymi współpracuję.

Nie bagatelizowałabym serialu „Na Wspólnej”, ponieważ dotyka on ważnych społecznych problemów, aktualnych tu i teraz. Poruszane są wątki, które mogę wspólnie ze scenarzystami omówić, np. gdy po urodzeniu dzieci okazuje się, że jedno z nich nie żyje. Nie zdawałam sobie nawet sprawy, jak to się często zdarza. Dostałam bardzo dużo listów od widzów, którzy przez to przechodzili, z podziękowaniem za to, że o tym mówimy. Niedawno zaczęłam zdjęcia do nowego serialu „Szadź”, gdzie mam bardzo ciekawą rolę do zagrania. Kobiety, która wypiera rzeczywistość, a więc wszystko toczy się wokół moich działań i wrażliwości. Jestem tym podekscytowana.

Z Andrzejem Nejmanem i Pawłem Małaszyńskim w sztuce „Tydzień nie dłużej” w Teatrze Kwadrat (fot. mat. pras.)

Rozumiem, że seriale, które obecnie przypominają produkcje filmowe, wypełniają ten brak ról w kinie.

Absolutnie tak, ale to też nie jest tak, że obraziłam się na film. Jak pojawia się możliwość zgrania ciekawej roli, to z radością w to wchodzę. Ten rynek jest bardzo oblegany, a szkoły teatralno-filmowe, których mamy cztery w Polsce, co roku kończy około stu osób. Trzeba dać szansę młodym zaistnieć, a do tego jeszcze są ci, którzy budują swoją pozycję jako aktorzy filmowi. To jest także kwestia pomysłu na aktora, bo na castingi chodzą wszyscy, ale reżyser musi chcieć się w nas „zakochać” i dać nam szansę.

Nie ma więc Pani poczucia zaszufladkowania?

Nie mam. Uważam się za osobę spełnioną, ponieważ bardzo dużo pracuję i robię to co kocham. Jak kończyłam szkołę teatralną, to byłam dziewczyną o dużych oczach, którą wszyscy widzieli w rolach amantek w komediach romantycznych. Ja z kolei miałam w sobie buntowniczkę i szłam pod prąd, zawsze trochę po swojemu. Jak księżniczka Anna z „Krainy lodu” i trochę jak Ellie z gry komputerowej „The Last of Us”, gdzie również dubbinguję po raz kolejny. W 2020 roku będzie premiera „The Last of Us 2”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *